w Sumida Park nad brzegiem Sumida River siadła i sushi pojadła

czyli Japonii dzień pierwszy.

Rzeczywiście pożarłam dziś (w sensie to już było wczoraj, ale padłam w trakcie pisania, niczym ten oświeceniowy literat, któren głową swa spoczął na biurko, kole gęsiego pióra, a światło świeczki mu siwiznę przyżółcało, z tym że u mnie zamiast pióra komputer, zamiast świeczki telewizor wyświetlający wszystko po japońsku, a siwizna to.. ten…) swoje pierwsze japońskie sushi.

Nic jakoś tak szczególnie nadzwyczajnego (ośmiornica niedogotowana ;-)), ale zarazem i bardzo nadzwyczajne, właśnie przez swoją zwyczajność. W jakimś barku kupiłam zestaw na aktualnego głodomora i w pobliskim parku z widokiem na Sky Tree na kamieniu nad sadzawką zasiadłam i w trymiga pożarłam.

„W trymiga”, bo już naprawdę głodna byłam, a oto jak do tego głodu doszło:

Od 3:30 rano dnia 21/08 czasu europejskiego jestem na nogach (nawet jeśli trochę przykurczonych w samolocie, to ciągle jednak bez przyjemnego rozciągniecia w łóżeczku). Czyli w chwili rozpoczęcia pisania tego wpisu mijała  właśnie 26 godzina….

Pierwszych kilkanascie spędziłam na pokładzie Air Franca i chociaż mnie nie wylosowali do klasy premium (a tak było blisko) to i tak podróż była znośna, bo zarezerwowałam sobie najostatniejsze z możliwych miejsc, a do tego miejsce obok było puste! w czasie podróży zabawiał mnie Indiana Jones IV (no naprawdę polecieli z jego ponadprzeciętnymi mozliwościami :-D) oraz coś, czym postanowiłam się wprowadzić w japoński klimat, a mianowicie „Thermae Romanae”, czy jakoś tak. Rzecz była (oryginał japoński!) o pewnym rzymskim architekcie z czasów Hadriana, który przypadkiem odkrył sposób na podróż w czasie – traf chce, że podrózował do współczesnej Japonii. I ta japonia właśnie inspisuje go do coraz genialniejszych pomysłów na projektowanie rzymskich łaźni. Czyli generalnie film o łazienkach jest. Architekt Lucius zachwycił się między innymi genialnym przyciskiem, który po tym i owym ciepłą wodą omywa to i owo. I ja go doskonale rozumiem, że się zachwycił – też mam ten zachwycający przycisk w pokoju hotelowym :->

Po przylocie na lotnisko Narita czem prędzej (to znaczy po odprawie paszportowej, która sama w sobie trwała ok 30 sek razem ze zrobieniem zdjęcia i uwaga! wzięciem odcisków palców wskazujących!!! ale trochę zajęło zanim do tego doszło bo okienek obsługujących inostrańców było raptem 2; a także po kontroli bagażu, której w ogóle nie było, uprzejmy pan zapytał tylko który to mój bagaż i zyczył udanego pobytu) wymieniłam voucher na JR-pass rzeczywisty. Uff, moment napięcia i natychmiastowa ulga. Okazało się, że faktycznie voucher, zakupiony przez internet gdzieś w Kanadzie, jest faktycznym voucherem, biuro nie splajtowało, kasę przelało i ja mam swój pass.

Dzięki niemu mogę podróżować nieomal bez ograniczeń po całej Japonii (trochę o ograniczeniach napisałam tu)

Zaczęłam od Narita Express, czyli pociągu, który w godzinkę, w kulturalnych warunkach dowiózł mnie do stacji Tokyo.

Tu nastąpiła mała przesiadeczka w linię JR-Yamanote (ta stanie się z pewnością moją ulubioną linią, gdyż jeździ naokoło centralnego Tokyo, no i oczywiście zawiera się w  jr-passie). A następnie dwie stacje metrem (tu już musiałam zapłacić 160 yenów – cena minimalna za przejazd) i już byłam w hotelu.

Niestety 3 godziny przed check in-em!

No to ruszyłam na poznanie najblizszej okolicy.

W szybkim rozpoznaniu terenu pomógł mi gadatliwy policjant z Nowej Zelandii, którego roboczo nazwałam Charles Bronson the Tattooed (bo tak własnie wyglądał), który zachwycony Japonią wskazał mi mini-retro-autobusik (20 miejsc max), którym za 100 yenów można objechać całą dzielnicę/okolicę w ok. 30 minut.

Niestety, choć Nowozelandczyk był bardzo miły, to w tej swojej „miłości” wsiadł ze mną, usiadł koło okna (wrr :-/) a następnie cały czas gadał o sobie! no więc niewiele zobaczyłam, ale po przyjeździe z powrotem pod hotel czym prędzej go pożegnałam, pożyczylam wszystkiego najlepszego (będzie mu potrzebne, bo po południu jechał do elektrowni Fukushima sic!) i ruszyłam na zwiedzanie po swojemu.

Dzięki temu poznałam dzielnicę Asakusa – starą dzielnicę gejsz, nawet jakąś taką jedną upolowałam na fotce, ale nie wiem, czy ona oryginalna, czy bardziej turystyczna.

Obejrzałam z dołu Sky Tree Tower, czyli najwyższą wieżę świata (634m), figurującą nawet z tego powodu w Księdze Guinessa. Z daleka wcale nie wydawała się taka duża, ale z bliska już owszem owszem. Na górę nie wjechałam, bo bilety od dawna wyprzedane, znaczy trzeba sobie je wcześniej zarezerwować.

Zwiedziłam najstarszą buddyjską świątynię Tokio – Senso-ji , chociaż ona, jak warszawska Starówka, odbudowana w latach 40-tych XX wieku.

No i w ogóle sobie połaziłam i rzuciłam po raz pierwszy okiem na to, jak funkcjonują Japończycy.

i bardzo mi się to ich funkcjonowanie jak na razie podoba!

Bo tak:

– jest cisza i spokój, nikt nie biega, nie krzyczy, nie gada przez telefon, żeby go cały świat słyszał

– nikt nie trąbi i nie wydziela spalin, w ogóle ruch samochodowy jest jakiś nikły, może benzyna droga? ale też w zamian jest super zorganizowany system komunikacji miejskiej, do tego bardzo dużo ludzi jeździ rowerami (po chodnikach! trzeba być czujnym)

zawsze sądziłam, że te maseczki na twarzach Japończyków wynikają z ochrony przed smogiem, ale oni schiza mają, a nie smog! Albo chodzi o coś innego…

– nikt nie jara fajek, tzn. owszem nieliczni jarają, ale TYLKO w specjalnych miejscach do tego przeznaczonych i są ponoć służby, taka ich straż miejska, która wyłapuje ewentualnych niesubordynowanych (ach, gdybyż nasza straż miejska też tak działała a nie tylko kwitki parkingowe sprawdzała) – tak mówił Bronson, a on się przecież zna.

– świetnie działa i jest świetnie opisana komunikacja miejska. Nie dość, że również po angielsku, nie dość, że wszystko super  oznakowane, to do tego mają genialny w swej prostocie system znakowania przystanków i stacji: NUMERYCZNY! Każdy przystanek oprócz zwyczajowej nazwy, oprócz koloru linii, ma po prostu NUMER! Do tego napisany cyfro-liczbą arabską! No czyż nie genialne?

– system informacji miejskiej – na wszystkich większych narożnikach znajdują się tablice z mapą najbliższej okolicy wraz z zaznaczeniem miejsca stania tablicy! niby oczywiste, ale…

– bezpiecznie tu musi być (o ile się nie wejdzie w drogę yakuzie), bo wejścia do wielu budynków nie są pozamykane, można sobie wejść, wjechać windą, wyjść na zewnętrzną klatkę schodową (takie tu na ogół mają) i zrobić zdjęcie; a nieraz widziałam też – i to nawet w metrze – Japończyków, którym z tylnej kieszeni wystawał portfel! No w warszawskim metrze długo by tak nie powystawał…

– płynomaty – dla mnie bomba! co chwila jest jakiś automat w którym za 100-150 yenów można kupić wodę i inne napoje (nie alkoholowe! chociaż raz widziałam nawet taki z piwem, ale już wtedy kosztuje prawie 400 yenów)

 

No fajne to Tokio. Zupełnie jak nie Azja 🙂

Ruszam dalej w świat, bo już południe! Jutro obiecuję sobie solennie wstać  wcześniej, dużo wcześniej….

a tymczasem zapraszam na parę pierwszych zdjęć

 

Powiązane zdjęcia:

Author: Tygrys

11 thoughts on “w Sumida Park nad brzegiem Sumida River siadła i sushi pojadła

  1. Aaaaa, ta ośmiornica łypie okiem!
    Może ten Nowozelandczyk jest już od jakiegoś czasu w Japonii, kto wie czy za jakieś dwa tygodnie też nie będziesz się rzucała na innych podróżników 😉 … Skoro jedzie do Fukushimy musi być w kiepskim stanie 😉
    Patrz jak ładnie pomyślane. U nas są miejsca z zakazem palenia, czyli jak nie chcesz śmierdzieć musisz znaleźć znaczek z zakazem i pod nim stanąć – tam, jeśli ktoś chce zapalić musi sobie znaleźć miejsce dla palaczy.
    Płynomaty – fajna sprawa, zwłaszcza przy takich temperaturach.
    pa

    1. hihi ja już się dziś rzucałam! Zagadałam jedną Szwedkę prawie na śmierć 😉
      Tak, z tymi fajkami to mi się u nich strasznie podoba i jak na razie tylko raz widziałam jednego niesubordynanta, który palił czekając na zielone światło!!!! No, ale było już po 21 i mało ludzi, to może można mu jakoś wybaczyć.
      Płynomaty bomba! Zwłaszcza, że nie trzeba targać 1,5 litrowych butli (a wiesz co to onacza) i że oprócz wody mają całą masę fajnych innych rzeczy, np. zielonych herbat (trochę trącących ryżem, ale daje radę) i np. takie coś, co dziś odkryłam, jak cedrowe jabłuszko – fajnie orzeźwia (i do drinków się nadaje ;-)))

  2. Proszę – tylko nie pij do lustra … to już lepiej ze Szwedką, Nowozelandczyk może być napromieniowany :O

  3. 😀
    jest jeszcze telewizor
    do tego nad samym biurkiem (czytaj: komputerem)
    jakiś taki dziwny kąt jak na tv, bo wisi równolegle do łózka :-]

  4. zacznę od tego, że jak zwykle lejesz miód na me próżne serce 😉
    i że następna partia się szykuje, a notka pewnie powstanie do jutra jakoś
    @ JEZZ: no to pojechałaś po architektonicznemu ;-))) rzeczywiście równoległosć różne twarze ma 😀

  5. a nie, czekaj! to ja trochę poleciałam, bo wyobraziłam sobie, że telewizor mógłby wisieć na suficie – też by było równolegle, ale wtedy dopiero można by szaleć 😀

  6. coś mi to przypomina : młode, samotne dziewczę (to Ty) samotny, dojrzały mężczyzna (to Napromieniowany Nowozelandczyk) i miejsce chyba też się zgadza 🙂

  7. Ty, no ale weź! Charles Bronson?! No weź!!
    Chociaż po pobycie w Fukushimie może już wyglądać zupełnie inaczej….

Skomentuj Tygrys Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.