Pierwsze szoki termiczne, dżetlagi, rotawirusy i podejrzane wysypki za nami (mam nadzieję ZA nami!
W odróżnieniu od „roboty nie -gołoty”, która wciąż przed i przed i przed (i robię i robię i robię, a ona konsekwentnie PRZED)! Ba! nawet kubańska opalenizna (dżiiii…dawno nie byłam tak opalona jak teraz, znaczy wówczas, znaczy jeszcze tydzień temu) jakby też już poprosiła o bilet powrotny do socjalistycznego raju (fakt, tu jakoś nie pasowała) i znikła.
Znaczy rzeczywistość postwakacyjna dorwała i gnębi, a czas skurczył się do nieprzyzwoicie mikroskopijnych rozmiarów (ach! gdzież te nudnawe, wydawałoby się, wieczory nad miętowo-limonkową Zatoką Świń?!)
Wpis podsumowujący (niemożliwie genialnie błyskotliwy) „się tworzy”, pełna galeria zdjęć (przepięknych, zniewalająco powalających) z wyjazdu „się tworzy”, a tymczasem to na co mnie chwilowo stać, czyli obiecane fotki z ostatnich dni w Hawanie, z wypadzikiem do Vinales:
ps. czy ja mówiłam, że w Habana Vieja możnaby zrobić kilkudniowy detaliczny plener fotograficzny?
MOŻNABY! 🙂
Wzrusza mnie Marta z włochatym, długouchym dzidziusiem 😉
Marta też się jak widać wzruszyła, za to długouchy zasnął 🙂