spalone słońcem (3 do sześcianu)

No to sobie dołożyłyśmy! Mało nam było na ramionach? Mówię o opaleniźnie. Mało?? To teraz mamy też na udach, brzuchach i cyckach! O!

(no prawie na cyckach, bo jednak chodziłyśmy w kostiumach, a nie topless).
Tak tak, chodziłyśmy w kostiumach i to wcale nie po ruinach, tylko po najprawdziwszym bielutkim, miałciutkim, milusim piaseczku i brodziłyśmy po najniebieściutkim cieplutkim morzeczku karaibeczku.

Tak brodziłyśmy i tak się wygrzewałyśmy, że chwilowo mamy dość słońca i tęsknimy za porą deszczową, która rzekomo już się tu zaczęła, ale której jeszcze nikt nie widział. No niech już trochę pokropi!!!

A zaczęło się niewinnie…

Po spaleniu na wysokościach (Mexico City i Oaxaca) postanowiłyśmy sobie solennie nie wychodzić z domu bez wysmarowania minimum 3 tubek czegoś z filtrem i nawet tak robiłyśmy. Tyle, że na nadmorsko-karaibskim powietrzu to zupełnie nie robi wrażenie. Bo ostatnie kilka dni spędziłyśmy na wybrzeżu właśnie… WAKACJE 🙂

Wspomniałam, że z dżungli gwatemalskiej przebiłyśmy się przez Belize z powrotem do Meksyku, do miasteczka Chetumal, do którego w zasadzie nie ma po co jeździć, chyba że ktoś – jak my – bardzo potrzebuje zobaczyć „gęby” na świątyni maszkaronów w Kohunlich. My potrzebowałyśmy i dlatego spędziłyśmy noc w tym portowym mieście, w hotelu wyglądającym jak przerobione na hotel robotniczy dawne więzienie, po to tylko by następnego dnia się zorientować, że do Kohunlich nic nie jeździ!
To znaczy jeździ, jeśli się odpowiednio zapłaci (w naszym wypadku było to 600 M$ za 3 godziny wynajętej taksówki), względnie jeśli się dojedzie z rzadka kursującym transportem publicznym do rozstaju dróg we Francisco Villa, a potem pomaszeruje z buta w pełnym, jakoś bardziej niż dotychczas wszędzie indziej, bardziej świecącym słońcu 9 kilosów. No to pojechałyśmy taksą, popodziwiałyśmy charakterystyczne 'gęby kohunliskie’ (takie gęby zapewne były wszędzie w świecie Majów, tyle że tu się ich akurat kilka zachowało, bo poza tym to głównie kupki kamieni) i czym prędzej ruszyłyśmy dalej do Tulum.
No i Tulum nas właśnie pokonało żółtą ognistą kulą! Mekka turystów na wschodnim wybrzeżu Maksyku, nad samiutkim Morzem Karaibskim. No prawie nad samiutkim morzem, bo do morza jest parę kilometrów, za dojazd na które trzeba zapłacic zryczałtowaną opłatę (wszędzie tu maja zmowy cenowe) 50 M$. No ale jak się już jest, to jest cudnie. Pretekstem do przyjechania do Tulum były oczywiście kolejne Las Ruinas (no bo przecież nas archeo-turystek żadne przyziemne atrakcje jak wygrzewanie się na plaży, moczenie w morzu i popijanie drinczków nie kręcą), ale już pierwszego dnia morze z nimi wygrało i zwiedziłyśmy je dopiero dnia ostatniego.

Postanowienia po dwóch tygodniach pobytu:

  • nauczyć się hiszpańskiego
  • nauczyć się grać na bębenkach

został jeszcze jeden tydzień – mam szansę jeszcze coś postanowić

Powiązane zdjęcia:

Author: Tygrys

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.