Odwiedziwszy nieomal wszystkie możliwe świątynie Esfahanu (a mają i liczne meczety i kościoły ormiańskie i świątynie zoroastriańskie) oraz zaaklimatyzowawszy się do temperatur oscylujących wokół 36 stopni, zapragnęłyśmy głębszych doznań i pojechałyśmy w cieplejsze rejony pustynne, najpierw do Yazd (ok.5 h autobusem), a następnie ruszyłyśmy w kierunku Pakistanu, do Bam (5h do Kerman + 3h do Bam). Odparłyśmy pokusę parcia dalej na południowy-wschód, gdyż wszystkie przewodniki odradzają wypuszczanie się indywidualnie dalej niż do Bam, bo w rejonie tym grasują bandy przemytników dragów i potrafią nawet porywać turystów, żeby w zamian wyciągnąć swoich funfli z więzienia.
No to już trudno, posłuchałyśmy i nie ryzykowałyśmy dodatkowych wrażeń.
Tak więc najpierw ruszyłyśmy do Yazd – uroczego glinianego miasteczka (mówię o tym starym, wpisanym na listę UNESCO, bo nowe jak zwykle nie powala) z labiryntem wąskich uliczek, malowniczych zaułków i wysokich pomarańczowych ścian. Już widzę szalejącego tu Indiego Jones’a. Mieszkałyśmy w hoteliku w samym sercu starej dzielnicy, przerobionym z oryginalnego dawnego domu mieszkalnego. To zresztą częsta praktyka w Yazd: domy adaptowane na hotele, będące zarazem mini-muzeami.
W zasadzie podstawową atrakcją Yazd jest samo Yazd. Czyli wystarczy się poszwendać po zaułkach, aby było fajnie (i przyjemnie ciepło, jeszcze cieplej niż zwykle ;-)) i nawet nie trzeba specjalnie wchodzić do atrakcji turystycznych.
Z Yazd pojechałyśmy do wspomnianego Bam, narażając się na zdumione spojrzenia i ogólny brak zrozumienia wszelkich osób, które o tym fakcie zdołałyśmy poinformować. Bo problem z Bam jest taki, że to BYŁO genialne miejsce do zwiedzania (ponad 2000-letnia cytadela i miasto, zbudowane z cegły suszonej na słońcu), niestety zniszczone w 2003 roku przez potężne trzęsienie ziemi (7,1 st., zginęła niemal połowa mieszkańców). Ale nadal robi wrażenie.
Niestety, przez to, że Bam wypadło z grafików biur podróży, podupadła także baza turystyczna. Przez chwilę postałyśmy w obliczu perspektywy przekimania się na ulicy (w końcu ciepło), gdy dotarłszy o północy, okazało się, że hotel wspomniany w LP jest zamknięty, a drzwi pilnuje ogromny karaluch…. To ci dopiero była przygoda.
Następny odcinek będzie dla ludzi o mocnych nerwach!