23/11/2011 Wreszcie dojechałyśmy do Camaguay.
12 godzin urozmaiconych muzą, której nie powstydził by się Denis Russos, śpiewający repertuar Karela Gotta,i to po hiszpańsku!
I to głośno, bardzo głośno!
Ponadto zjadłyśmy wreszcie bardzo słodki przysmak typowo barakoański.
Tak typowo, że nie można go kupić w całym mieście, tylko gdzieś w górach, u znajomych króliczka, czyli kierowcy.
Potem zepsuł się na troszkę autobus, ale clue to była dziewczyna drugiego kierowcy, „rozluźniająca” go przed dalszą jazdą…
No dobra, ale w końcu dojechałyśmy.
Camaguey to, w ogole jakies dziwne miasto:
– najpierw ci kierowcy ze swoimi „dziewczynami kierowcow” – raczej nietypowi jak na „Viazul”
– potem trafilysmy do casy maskotkowego zboczenca – samotny facet w dużym domu upstrzonym milionem maskotek!
Trochę się bałysmy, choć był bardzo miły, ale jak wiadomo seryjny mordercy zawsze sa mili :-]
– następnie zaczal nas rysowac lokalny pubowy rysownik, który raczej widzial świat inaczej niż my
(na szczęscie dolaczyla do nas Ania i reszta, wiec przrzucił się na resztę – ktora też niekoniecznie była zadowolona z portretów)
– później w lokalu tanecznym z muzyka na zywo, kapela sie na nas obrazila (bo nie kupilismy plyty) i przestala grac po 4 kawalkach i poszla;
trudno musielismy sie podeprzec zwyczajowa „dzieweczka idaca do laseczka”,” sokoly” tez dobrze wchodza po pewnej ilości mojito
– a w koncu nie moglysmy sie z niego (tego miasta Camaguey) wydostac, bo jak sie okazalo, mimo wielokrotnych zapewnien skladanych przez autoryzowane osoby, jednak nie ma miejsc w autobusie do Trinidadu, a przedsprzedaz, czy jakikolwiek rodzaj rezerwacji, w Camaguey nie funkcjonuje!
Tak wiec zostalysmy w srodku nocy (tak, tak, ten autobus, ktorym mialysmy jechac, przyjechal 0 2:40 nad rzekomym ranem) wkurzone, zmęczone i tak zdesperowane, zeby uciec z tego miasta, że wynajęłyśmy prywatną taksowkę do Trinidadu (jedyne 100 CUC – taryfa nocna)
Odtąd już zawsze poruszałyśmy się przy pomocy prywaciarzy-lebkow a nie panstwowym „viazulem-srazulem”
24/11/2011
Trinidad – bardzo ladny, bardzo zabytkowy, bardzo kompaktowy, bardzo turystyczny.
I my – bardzo bardzo zmeczone… 3 zombie na wakacjach
Szkoda mi tego Trinidadu, bo moja percepcja byla w tym dniu zupelnie szczatkowa, zdolalam jednak zauwazyc, ze absolutnie warto tu przyjechac!
Miasto, ktore dzieki temu, ze fortuny cukrokracji przeniosly sie onegdaj gdzie indziej, zachowalo swoj XIX urok.
W tej chwili funkcjonuje jako miasto skansen – mam wrazenie, ze wszystkie domy to casy particular (w tym super casa Yolanda! oryginalny dom, cos na ksztalt meksykanskiej hacjendy, pelen bibelotow z epok przeroznych),
a wszyscy mieszkancy w taki czy inny sposob zyja z turystow, chocby sprzedajac im pamiatki na niezliczonych straganach
(dobre miejsce na zaopatrzenie sie w prezenty :-))
25/11/2011
Cienfuegos
Trudno cos powedziec o Cienfuegos…
Cienfuegos tia… nooo… to tez jedno z tych miast dawnej cukrokracji, co widac po licznych palacach i wypasionych chalupach.
Tyle, ze Cienfuegos zdaje sie nie bardzo wiedziec co z tym zrobic.
Ma super potencjal turystyczny: polozony nad czysta zatoka, z mierzeja Punto Gordo, z palacami, teatrem, i inymi zabytkowymi budynkami, za to zupełnie bez restauracji, smazalni ryb i pijalni trunkow wszelakich, nawet bud z ciupagami i kapliczkami z muszelek nie maja, nie mowiac o internecie w 4-gwiazdkowym hotelu („zepsul sie”)
dla turystow absolutna nuda!
Za to trafilysmy do casy z uroczymi i bardzo pomocnymi wlascicielami – La Perla i Oreste
Oreste pomogl nam zamowic prywatna taksowke do Playa Larga za jedyne 40 CUC (bardzo dobra cena i mozliwa tylko wtedy, gdy żaden posrednik nie dolicza sobie marży)
26/11-30/11/2011
Slodkie nierobstwo w Zatoce Swin
Zatoka Swin to taka zatoka, w ktorej dawno dawno temu (w czasach konkwisty jeszcze) pasly sie swinie.
Bylo ich tak duzo, ze konkwistadorzy byli bardzo szczesliwi i wzieli i te swinie wyzarli.
Ale nazwa zostala. Choc bardziej znana z czasow nieudanej inwazji amerykanskiej w 1961, po ktorej ostały się, licznie usiane po plażach i bez- i drożach, betonowe bunkry
Zatoka Świń to takze bardzo dobre miejsce wypadowe do parku narodowego na polwyspie Zapata.
A w nim to widzialysmy: kilka flamingów, jednego pelikana, trochę ibisów, dwa kraby i miliardy kaczek. A i jeszcze takie dwa szpatułkowce były.
Ponoć w styczniu miliardy kaczek zastepują miliardy flamingów, za to w listopadzie jest cisza i spokoj… :-]
W tych pieknych okolicznosciach przyrody postanowiłysmy sie wygrzać przed nadchodzacą coraz szybszymi krokami zimą, oraz posyntetyzować nieco witaminy D3.
Czytaj: trzy dni plażowania na Playa Larga!!!
W tym celu podarowałyśy sobie odrobinę luksusu, tzn. zamieszkłyśmy wyjątkowo w hotelu, a nie w casa particular.
Tyle, że luksus na Kubie ma oblicze luksusu kubańskiego – kto się wychował w PL „za komuny”, to wie o czym mówię:
jest plaża – ale nie sprzątana
jest siatka – ale nie ma piłki (w sklepie do kupienia piłka do koszykówki!)
jest bungalow – ale tu się nie domyka, tam się przepaliło, a gdzieś się przewróciło, a niech se poleży
jest internet – ale „broken”
jest restauracja – ale strach wytrzeć usta serwetką
jest ręcznik – ale szybko zrezygnowałam nawet z pomysłu zabrania go na plaże, choćby żeby połozyć na leżaku
tak, są leżaki – ale banda cwaniaków tylko czeka, żeby wyrwać CUCa za… a nawet za nic, ot tak, po prostu
itd…
tak, casy mają często zdecydowanie wyższy standard!
Ale i tak fajnie było się popluskać i poleniwić w miętowym cieniu mojito – chyba się starzeję?! 😉
A teraz ostatnie dni spędzamy w Hawanie, z malym wypadem do Vinales, na niebie szaro, na ziemi blyszczaco od deszczu – czas spadac!
Ostatnie fotki beda juz z Warszawy.
Znaczy z Kuby ale juz w Wawie.
Znaczy fotki beda jeszcze przedstawiac Kube, ale wysle je z domu.
Znaczy wiecie, o co chodzi 🙂
czy ja już kiedyś Ci mówiłam, że uwielbiam zdjęcia Twojego autorstwa !!!!!!!!!!!!!!!!!!! aaa i cieszę się, że się w końcu „odważasz”.
Czy ja Ci kiedyś mówiłam, że uwielbiam Twoje komentarze? 😉
walczę, a nuż coś się kiedyś uda 🙂