Jest cieplo!

13/11/2011-16/11/2011

JEST CIEPŁo, JEST WILGOTNO, JEST HAWANA!!!!

takiej treści sms’a wysłałam do JO z biura, w odpowiedzie dostałam: „jest zimno, jest mgliście, jest wieś” 😀
Może mi poziom empatii spadł, ale jakoś mnie to nie wzruszyło – wręcz przeciwnie sprawiło nawet, że gorąca wilgoć stała się znośniejsza w odbiorze.
No bo jest tak dość mocno oblepiająco, a oblepienie potęguje się, gdy targamy na plecach tzw. bagaż podręczny (mój samolotowy np. ważył 7kg!

Jest również 6 godzin później, czyli budzę się w środku nocy i nie mogę spać, za to wieczorem (zachód słońca jest ok.18) już mogę zdecydowanie spać i nie jest w stanie podekscytować mnie żadna kolacja na tarasie.
Taras to po prostu dach naszej casa particular (czyli mieszkania przy rodzinie, chociaż tu trafiłyśy na coś na tyle rozbudowanego, że prawie może udawać hostel).
MIeszkamy w starym kolonialnym domu w Habana Vieja (czyli w Starej Hawanie – najbardziej historycznej części miasta).
Pokoje do wynajęcia są na 2 piętrze, na dachu jest jakby restauracja, na pierwszym chyba mieszkają członkowie rozlicznej rodziny i pomagierzy (taka casa pasrticular to zdaje się jest nezły biznes)
i nie wiem tylko co jest na parterze – jakby nic, oprócz wewnętrznego dziedzińca, na który Aśka upuściła klucz do pokoju i musiałyśmyy go jakoś odzyskać (po hiszpańsku!)

W ogóle z tym hiszpańskim to jest tak, że oni tu go znają
za to z angielskim jest tak, że znają go niekoniecznie
za to z nami jest tak, że mamy raczej odwrotnie.
No cóż, będziemy ćwiczyć, na razie proste zdanie, niezmiennie zakończone frazą „si, si” lub „gracias” (bo zawsze dobrzer za coś podziękować) po trzech tygodniach z pewnością rozwiną się płynna kubańśzczyznę, któej nie powstydziłby się sam Jose Marti!
Tia…

No dobra, schodzę na ziemię i podaję parę suchych faktów:

wylądowłyśmy A.D.13 listopada o 15.10. A następnie poddałysmy się serii żmudnych procedur:
– odprawa paszportowa (uwaga dyplomaci mają swoje oznaczone okienko 22 i załoga też ma to samo, ale staje bez kolejki do okienka obok (21), które przypadkiem było również naszym okienkiem – odczekałyśmy swoje.
Za to nikt nie sprawdzał stanu naszej gotówki, ubezpieczenia i inych dupereli.
– pobranie bagażu poszło względnie szybko, za to nie da sie wyjść z hali bagażowej bez metki na plecaku (tej takiej z kodem kreskowym, którą właśnie chwilę wcyeśniej wyrzuciłyśmy do kosza) – trudno, trzeba było grzebać w koszu.
– wymiana kasy (po odstaniu w kilometrowej kolejce). Tak, tak, od razu na lotnisku, bo obrót twardą walutą na Kubie nie istnieje.
Są dwie waluty: peso (takie zwykłe, dla Kubańczyków, którego przeciętny turysta ma szanse w ogóle nie zobaczyć) i peso wymienialne (convertible) w skrócie zwane CUC, a symbolicznie oznaczane $.
Zresztą taka jest jego wartość 1 CUC=1 USD, tyle że przy wymienianie walorów produkcji USA płaci się podatek 10%!!! Dlatego my wymieniałysmy EUR (1,3096 CUC)
– wykombinowanie jak najtaniej dostać się do miasta skończyło się i tak wzięciem lotniskowej taxówki za 25 CUC

I w końcu, już przed 19 byłysmy w naszej pierwszej, zarezerwowanej przez internet casa particular.
Niestety, okazało się, że my wprawdzie mamy rezerwację pokoju 3-osobowego, ale casa nic o tym nie wie, więc pierwszą noc spędziłyśmy mało konfortowo śpiąc we 3 na 2 zsuniętych łożkach, nie pijąc za zdrowie Raula, który tę rezerwację potwierdzał.

Po kilku dniach Stara Havana (Habana Vieja) nie ma przed nami tajemnic.
Nie jest jakos dramatycznie duża, ma kilka wyrazistych punktów orientacyjnych (jak „Kapitol” czy Muzeum Rewolucji) a znad nadmorskiej promenadz Malecon trafimy wszedzie.
Fakt, robi wrazenie! Mimo iż w wiekszosci zaniedbane, lub wręcz zrujnowane, kamienice i pałace, co krok przypominają o dawnej cukrowej świetności wyspy.

Z konkretnych atrakcji zaliczyłyśmy:
– świetne Muzeum Sztuk Pięknych!
– Park Centralny
– Muzeum Havana Club
– parę pomnikow
– dworzec kolejowy, na którym dowiedizałyśmy się pociąg do Santiago jeździ nie wtedy kiedy potrzebujemy, w związku z tym
– dworzec autobusowy ASTRO, z którego odjeżdżają również autobusy dla turystów VIAZUL
– Plaza de la Revolucion – z olbrzymiastymi portretami dwóch głównych Ideologów: Che i Fidela oraz jeszcze bardziej olbrzymiastym obeliskiem ku pamięci Jose Marti.
– cmentarz Colon (Kubańczycy nie pstrzą grobów kwiatami i zniczami, jedynym wyjątkiem był grób La Milagrosa, która zmarłwszy przy porodzie, stała się świętą, i jej mąż codziennie na ten grób przychodził i pukał w jego kopułę i teraz pielgrzymi przychodzą i też pukają…
– promenadę nadmorską Malecon
– margeritkę na tarasie widokowym hotelu Nacional (to tu w latach 30-tych Al Capone urządził zlot mafiosow)
– i zupełnie ponadprogramowe mojito w Restaurante VArsovia – przypadkiem na nią wlazłyśmy i patriotycznie postanowiłyśmy ugasić pragnienie – to był błąd!
Jak się okazało z Warszawą miała wspólne jedynie to, że hebanowa kelnerka znała słowo „pirogi”
Poza tym była to absolutnie nieturystyczna, 100-procentowo lokalna mordownia, raczej w stylu jadłodajni dla ubogich niż smakowicie klimatcznego karaibskiego kąska
(a już mistrzostwem świata było mojito przyrządzone na kwasku cytrynowym zamiast limonki – no, ale w końcu jak mogłyśmy się spodziewać turystycznego drinka w tak nieturystycznym miejscu)

Resztę Hawany zobaczymy po powrocie
Bo gdyż wieczorem ruszamy w 13 godzinną podróż autobusem do Santiago de Cuba (860 km, 13h jazdy w ponadprzeciętnie klimatyzowanym autobusie „Viazul”

Powiązane zdjęcia:

Author: Tygrys

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.