Wschodzące Słońce, nadchoooodzęęęęęęęęę! |
08/06/2012 |
Wiosna 2012 – Decyzja zapadła: Japonia! Późna, bardzo późna, wiosna 2012 – decyzja wciąż zapadnięta: definitywnie jadę do Japonii.
Jakoś mnie do niej nigdy specjalnie nie ciągnęło (bo Aikido to zupełnie inna
bajka), ale skoro dziewczyny się obłowiły materialnymi dobrami nieruchomymi,
a obłowienie owo zaskutkowało brakiem numizmatów na podróże, ja postanowiłam
pojechać solo. Względnie bezpieczna, choć jak uprzejmie donosi Lonely Planet nie tak bezpieczna jak się wszystkim wydaje i należy zachować zwyczajny zdrowy rozsądek. Jak wszędzie. Niemal koniec wiosny2012, a ja oprócz decyzji niewiele popełniłam w kwestii przygotowań. Bo tak: Jest Lonely Planet na Kindle ale zupełnie jeszcze nie ruszone, dziewicze niemal. Jest bilet – to już głupio się wycofać; lecę Air Francem, bo mają naprawdę fajne kino pokładowe. Naczytałam się Murakamiego. Wciąga. Ma facet niesamowitą wyobraźnię, chociaż mam wrażenie, że w każdej powieści startuje genialnie, a potem mu się jakoś wątki rozwlekają, przechodząc w nieomal nudne melodramatyczne zakończenia. Język Japoński – o taaaak, tu to się dopiero naprzygotowywałam. „Japoński nie gryzie”, „Japoński kieszonkowy”, „Język Japoński t.1”, „Język Japoński t.2” (bo miałam zdążyć stać się przed wyjazdem średnio zaawansowana), „Pismo japońskie kanji dla każdego”, i jeszcze jakieś 7 części darmowego eksperymentalnego dżapana na ‘kundla’. A to wszsytko po to, żeby podróżując samotnie po wsiach i miasteczkach Japonii czuć się jakoś raźniej, swobodniej i bezpieczniej. Tiaa… Na pewno będę się tak czuć z całym tym książkowym majdanem…. cudownie wtopionym w regał;-) Mimo posiadania tak imponującej biblioteczki japoniców moja znajomość japońskiego nie wyszła poza „konnichiwa”, „sayonara”, „arigato” no i oczywiście „onegai shimas”. Ach! Bym zapomniała, umiem też powiedzieć po japońsku „hai sensei!” A może…? Może kupić więcej książek? Hmmm… mam jeszcze dwa miesiące, a przez 2 miesiące to można kupić naprawdę dużo książek! Dobra, żarty na bok. Czas przygotowania na serio zacząć. Zacznę od pierwszego zdjęcia: |
przygotowania do wyjazdu
do Japonii - w peønym galopie! Bo grunt to się dobrze obkupić
|
Jenyyyy! Jakie drogie yeny! | ||||
29/07/2012 na blogu |
Uprzedzam ten wpis jest o kasie. Wrażliwym – odradzam. Wybierającym się w podróż do Japonii – polecam.
Kupić nie kupić? Zdrożeją-stanieją? Załatwić temat-poczekać? Itd… czyli
zwyczajowe przedwyprawowe dylematy. Nie kupiłam, zdrożały, czekam. Ale to, że jeszcze nie mam ani jednego jena w portfelu (a wyjazd już za niespełna miesiąc), to nie znaczy, że ani jena (lub jego równowartości) nie wydałam. Wręcz przeciwnie. W przeliczeniu na taką dajmy na to Etiopię, to już powinnam się zbierać do domu, a w porównaniu do Mongolii to już i mięsko spod siodła dawno by zjedzone zostało.
Ad concretum:
KOMUNIKACJA na miejscu, czyli gdybym znała japoński, to mogłabym
się obejść bez zegarka, obserwując jedynie migracje pociągów.
A cóż to oznacza dla przedwyprawowego portfela?
7 dni
Ponieważ karnet taki jest przeznaczony jedynie dla turystów (bo ma w
atrakcyjny sposób potanić koszty pobytu – he he he, ponownie żenujący
żarcik), kupuje się najpierw, poza Japonią, rodzaj vouchera i dopiero po
przylocie wymienia na ‘pass’ rzeczywisty. A tu mini podręczniczek w temacie szynowego poruszania się po Japonii. NOCLEGI Ponieważ zegar na moje własnej stronie nieubłaganie tyka i przypomina, że to już tuz tuż (btw przy obecnych upałach już się trochę czuję, jak bym była w Tokio) wzięłam się z kopyta za organizację i zarezerwowałam 14 (z 20 w sumie) noclegów.
Na ogół tego nie robię, zdając się na łut szczęścia, ale że mój japoński się
jeszcze nie wykluł, a angielski Japończyków jest ciągle w fazie poczwarki,
wolałam nie ryzykować i zawczasu się przygotować, zamiast spędzić połowę
pobytu na nerwowym poszukiwaniu ławek w parkach pod mostami (most ważny, bo
pora deszczowa przecież będzie).
Mój wybór padł na poniższe business-hotele: Dodam, że nie są to standardowe ceny (o nie, tak dobrze, czytaj: tak tanio, to nie ma!), tylko już jakoś tam zredukowane, a bo że first minute, albo wręcz przeciwnie last minute, albo po prostu chłyt marketingowy taki). Koszt noclegu można oczywiście obniżyć (jak również bezganicznie podwyższyć :-]), gdyż w Japonii jest sporo hosteli (czytaj łóżko w dormitorium), a także hoteli „kapsułkowych” (i nieprawdą jest, że są tylko dla facetów, chociaż taka jest rzeczywiście większość). W nich noclegi wychodzą po ok. 25-35 USD od osoby za noc. Ja jednak, podróżując samotnie i do tego pierwszy raz po Japonii, postawiłam na prywatność – stąd większe koszty noclegu. Niestety.
Tak więc reasumując, a zarazem nawiązując do tytułu niniejszego wpisu:
Przelot samolotem wte i wewte: 3.268,-
No i cóż… Ciekawe, czy się zamknę w 12.000 pln? myślę, że wątpię… |
Voucher na bilet Japońskich Kolei Państwowych JR |
Chytry plan - Dżapan | ||||
11/08/2012 na blogu |
Czyli co zamierzam zobaczyć, a czego na pewno nie, a co bym chciała, ale się boję, a co zostawię sobie na jakiś inny bliżej niedookreślony czas, no i w ogóle takie tam na temat ja, mła i Japonia
Wyposażona w drogocenny bilet, uprawniający do nieograniczonych* podróży
pociągami sygnowanymi japońskimi PKP, czyli JR (Japan Rail), postanowiłam
zmienić dotychczasowy styl podróżowania z miejsca na miejsce (z wiatrem
wtór) z całym majdanem na grzbiecie, na bardziej stacjonarny. Jego
stacjonarność polega na tym, że osiadam na czas dłuższy w Tokio, potem na
czas krótszy w Kioto, a potem na czas pośredni, w sensie długości trwania, w
Osace. I z tych 3 miejsc noclegowych robię wypady w miejsca bardziej i mniej
odległe.
* Uwaga! Uwaga! Wnimanje Wnimanje! Achtung Achtung! Tego wszystkiego dowiedziałam się na razie w teorii, a już niebawem praktyka zweryfikuje rzeczywistość (lub jakoś tak)
sayo |
a oto mój chytry plan na Japonię:
|
w Sumida Park nad brzegiem Sumida River siadła i sushi pojadła |
||||
23/08/2012 na blogu |
czyli Japonii dzień pierwszy. Rzeczywiście pożarłam dziś (w sensie to już było wczoraj, ale padłam w trakcie pisania, niczym ten oświeceniowy literat, któren głową swa spoczął na biurko, kole gęsiego pióra, a światło świeczki mu siwiznę przyżółcało, z tym że u mnie zamiast pióra komputer, zamiast świeczki telewizor wyświetlający wszystko po japońsku, a siwizna to.. ten…) swoje pierwsze japońskie sushi. Nic jakoś tak szczególnie nadzwyczajnego (ośmiornica niedogotowana ), ale zarazem i bardzo nadzwyczajne, właśnie przez swoją zwyczajność. W jakimś barku kupiłam zestaw na aktualnego głodomora i w pobliskim parku z widokiem na Sky Tree na kamieniu nad sadzawką zasiadłam i w trymiga pożarłam. „W trymiga”, bo już naprawdę głodna byłam, a oto jak do tego głodu doszło: Od 3:30 rano dnia 21/08 czasu europejskiego jestem na nogach (nawet jeśli trochę przykurczonych w samolocie, to ciągle jednak bez przyjemnego rozciągnięcia w łóżeczku). Czyli w chwili rozpoczęcia pisania tego wpisu mijała właśnie 26 godzina…. Pierwszych kilkanascie spędziłam na pokładzie Air Franca i chociaż mnie nie wylosowali do klasy premium (a tak było blisko) to i tak podróż była znośna, bo zarezerwowałam sobie najostatniejsze z możliwych miejsc, a do tego miejsce obok było puste! w czasie podróży zabawiał mnie Indiana Jones IV (no naprawdę polecieli z jego ponadprzeciętnymi możliwościami ) oraz coś, czym postanowiłam się wprowadzić w japoński klimat, a mianowicie „Thermae Romanae”, czy jakoś tak. Rzecz była (oryginał japoński!) o pewnym rzymskim architekcie z czasów Hadriana, który przypadkiem odkrył sposób na podróż w czasie – traf chce, że podróżował do współczesnej Japonii. I ta Japonia właśnie inspiruje go do coraz genialniejszych pomysłów na projektowanie rzymskich łaźni. Czyli generalnie film o łazienkach jest. Architekt Lucius zachwycił się między innymi genialnym przyciskiem, który po tym i owym ciepłą wodą omywa to i owo. I ja go doskonale rozumiem, że się zachwycił – też mam ten zachwycający przycisk w pokoju hotelowym :-> Po przylocie na lotnisko Narita czem prędzej (to znaczy po odprawie paszportowej, która sama w sobie trwała ok 30 sek razem ze zrobieniem zdjęcia i uwaga! wzięciem odcisków palców wskazujących!!! ale trochę zajęło zanim do tego doszło bo okienek obsługujących inostrańców było raptem 2; a także po kontroli bagażu, której w ogóle nie było, uprzejmy pan zapytał tylko który to mój bagaż i zyczył udanego pobytu) wymieniłam voucher na JR-pass rzeczywisty. Uff, moment napięcia i natychmiastowa ulga. Okazało się, że faktycznie voucher, zakupiony przez internet gdzieś w Kanadzie, jest faktycznym voucherem, biuro nie splajtowało, kasę przelało i ja mam swój pass. Dzięki niemu mogę podróżować nieomal bez ograniczeń po całej Japonii (trochę o ograniczeniach napisałam tu) Zaczęłam od Narita Express, czyli pociągu, który w godzinkę, w kulturalnych warunkach dowiózł mnie do stacji Tokyo. Tu nastąpiła mała przesiadeczka w linię JR-Yamanote (ta stanie się z pewnością moją ulubioną linią, gdyż jeździ naokoło centralnego Tokyo, no i oczywiście zawiera się w jr-passie). A następnie dwie stacje metrem (tu już musiałam zapłacić 160 yenów – cena minimalna za przejazd) i już byłam w hotelu. Niestety 3 godziny przed check in-em! No to ruszyłam na poznawanie najbliższej okolicy. W szybkim rozpoznaniu terenu pomógł mi gadatliwy policjant z Nowej Zelandii, którego roboczo nazwałam Charles Bronson the Tattooed (bo tak właśnie wyglądał), który zachwycony Japonią wskazał mi mini-retro-autobusik (20 miejsc max), którym za 100 yenów można objechać całą dzielnicę/okolicę w ok. 30 minut. Niestety, choć Nowozelandczyk był bardzo miły, to w tej swojej „miłości” wsiadł ze mną, usiadł koło okna (wrr :-/) a następnie cały czas gadał o sobie! no więc niewiele zobaczyłam, ale po przyjeździe z powrotem pod hotel czym prędzej go pożegnałam, pożyczylam wszystkiego najlepszego (będzie mu potrzebne, bo po południu jechał do elektrowni Fukushima sic!) i ruszyłam na zwiedzanie po swojemu. Dzięki temu poznałam dzielnicę Asakusa – starą dzielnicę gejsz, nawet jakąś taką jedną upolowałam na fotce, ale nie wiem, czy ona oryginalna, czy bardziej turystyczna. Obejrzałam z dołu Sky Tree Tower, czyli najwyższą wieżę świata (634m), figurującą nawet z tego powodu w Księdze Guinessa. Z daleka wcale nie wydawała się taka duża, ale z bliska już owszem owszem. Na górę nie wjechałam, bo bilety od dawna wyprzedane, znaczy trzeba sobie je wcześniej zarezerwować. Zwiedziłam najstarszą buddyjską świątynię Tokio – Senso-ji , chociaż ona, jak warszawska Starówka, odbudowana w latach 40-tych XX wieku. No i w ogóle sobie połaziłam i rzuciłam po raz pierwszy okiem na to, jak funkcjonują Japończycy. i bardzo mi się to ich funkcjonowanie jak na razie podoba! Bo tak: - jest cisza i spokój, nikt nie biega, nie krzyczy, nie gada przez telefon, żeby go cały świat słyszał - nikt nie trąbi i nie wydziela spalin, w ogóle ruch samochodowy jest jakiś nikły, może benzyna droga? ale też w zamian jest super zorganizowany system komunikacji miejskiej, do tego bardzo dużo ludzi jeździ rowerami (po chodnikach! trzeba być czujnym) zawsze sądziłam, że te maseczki na twarzach Japończyków wynikają z ochrony przed smogiem, ale oni schiza mają, a nie smog! Albo chodzi o coś innego… - nikt nie jara fajek, tzn. owszem nieliczni jarają, ale TYLKO w specjalnych miejscach do tego przeznaczonych i są ponoć służby, taka ich straż miejska, która wyłapuje ewentualnych niesubordynowanych (ach, gdybyż nasza straż miejska też tak działała a nie tylko kwitki parkingowe sprawdzała) – tak mówił Bronson, a on się przecież zna. - świetnie działa i jest świetnie opisana komunikacja miejska. Nie dość, że również po angielsku, nie dość, że wszystko super oznakowane, to do tego mają genialny w swej prostocie system znakowania przystanków i stacji: NUMERYCZNY! Każdy przystanek oprócz zwyczajowej nazwy, oprócz koloru linii, ma po prostu NUMER! Do tego napisany cyfro-liczbą arabską! No czyż nie genialne? - system informacji miejskiej – na wszystkich większych narożnikach znajdują się tablice z mapą najbliższej okolicy wraz z zaznaczeniem miejsca stania tablicy! niby oczywiste, ale… - bezpiecznie tu musi być (o ile się nie wejdzie w drogę yakuzie), bo wejścia do wielu budynków nie są pozamykane, można sobie wejść, wjechać windą, wyjść na zewnętrzną klatkę schodową (takie tu na ogół mają) i zrobić zdjęcie; a nieraz widziałam też – i to nawet w metrze – Japończyków, którym z tylnej kieszeni wystawał portfel! No w warszawskim metrze długo by tak nie powystawał… - płynomaty – dla mnie bomba! co chwila jest jakiś automat w którym za 100-150 yenów można kupić wodę i inne napoje (nie alkoholowe! chociaż raz widziałam nawet taki z piwem, ale już wtedy kosztuje prawie 400 yenów) No fajne to Tokio. Zupełnie jak nie Azja Ruszam dalej w świat, bo już południe! Jutro obiecuję sobie solennie wstać wcześniej, dużo wcześniej…. a tymczasem zapraszam na parę pierwszych zdjęć |
Tokio, świątynia Senso-ji w
dzielnicy Asakusa (1-wszy HDRek wyjazdu ;)) |
like the bridge over tokyo water…. |
||||
23/08/2012 na blogu |
Podczas gdy 22/08/2012 był pod znakiem wieży Sky Tree dominującej nad dzielnicą Asakusa oraz nad moim dniem, tak 23/08/2012 bezsprzecznie należy do Rainbow Bridge, koronującego cały dzisiejszy dzień. Ale zanim do niego dotarłam…. Tuż po porannej pobudce, wypiciu dwóch kaw (jak to dobrze, że sobie przywiozłam moją ulubioną, a w pokoju mam czajnik), odpowiedzeniu na parę maili i napisaniu poprzedniego wpisu, już ok godziny 13.24 ruszyłam główną ulicą dzielnicy Asakusa, która dla łatwości orientacji nazywa się Asakusa Dori, w kierunku dworca Ueno. Bliskość tego dworca (10-15 minut na piechotę od hotelu) była jednym z kryteriów wyboru hotelu. Ul.Asakusa okazała się być pełną sklepów z buddyjskimi dewocjonaliami (umówmy się: jak światem, a religia religią nie są to „dzieła” lotów najwyższych), za to dworzec Ueno obfituje w bezdomnych (bardzo podobni do polskich, ale jakby mniej nachalni, a przynajmniej w stosunku do obcokrajowców). Tak, tak, tuż obok dworca znajduje się spory park Ueno, w którym jak gdzieś czytałam, a teraz się naocznie przekonałam, pomieszkują bezdomni. Nawet w Japonii są bezdomni, niestety…. Ale park Ueno to również urocze miejsce na spacer, zwłaszcza wokół i przez (są specjalne jakby groble) przecudowny staw porośnięty lotosami – olbrzymami! Wraz z zapoznaną naprędce Cecylią ze Szwecji (która w ramach zwiedzania południowych plaż była onegdaj np. w Sopocie) nie mogłyśmy się na nie napatrzeć. Gdy już się jednak napatrzyłam poszłam sobie (już bez Cecylii) w stronę Pałacu Cesarskiego. Po drodze zaliczyłam naprędce dzielnicę elektroniczną Akihabara, która jakiegoś specjalnego wrażenia na mnie nie wywarła. Może by wywarła gdybym się zagłębiła w któryś dom handlowy, ale że ogólny klimat okolicy był bardziej azjatycki niż reszta Tokio, a mój z kolei po spotkaniu z lotosowym monstrami bardziej kontemplacyjny, to po prostu do siebie nie pasowaliśmy. Aby dotrzeć do Pałacu Cesarskiego…. No nie, nie da się, bo nie wpuszczają. Ponoć wpuszczają do pałacu tylko dwa razy w roku, w urodziny cesarza i jeszcze kiedyś tam. Generalnie nie ma zwiedzania. Można jedynie zwiedzić tzw. Wschodni Ogród (za friko), który jako ogród nie przedstawia sobą niczego specjalnego, ale sama świadomość, że chodzi się po terenie dawnego pałacu z epoki Edo oraz podziwianie monumentalnych murów z przeszłości jest zupełnie całkiem przyjemne. Tokyo można zwiedzać zupełnie na piechotę, bo jest to generalnie fajna rzecz, do tego miasto jest spokojne, niezatłoczone (przynajmniej w godzinach biurowych), niehałaśliwe i czyste, ale warto jednak również korzystać JR-pass, choćby po to, żeby się co jakiś czas schłodzić w klimatyzowanym pociągu (na zewnątrz jest 35 stopni!). Również warto było wskoczyć w pociąg, żeby zobaczyć stację Tokyo – choć odbudowana po wojnie, to nadal zachowała swój europejski klimat z początku XX wieku (jak głosi plotka, przy jej projektowaniu wzorowano się na dworcu głównym Amsterdamu) Mój chytry plan na dziś zakładał dotarcie do Rainbow Bridge przed zachodem słońca, tak aby móc zrobić cudne kiczowate focie Tokio, tonącego w pomarańczowych promieniach ognistej kuli, słońcem zwanej. Plan się udał w 100%, tylko zachód nawalił i poszedł sobie za wcześnie. Dotarłam do mostu o 19, czyli w nocy. Ale i tak było warto, widoki super! Może jeszcze tu przyjdę kiedyś na ten zachód (no bo przecież nie na wschód!). Mostem można przejść (lub przebiec – sporo biegaczy, jak zresztą w całym Tokio) z dwóch stron: północnej z widokiem na Tokio, w tym na Wieżę Tokio (czyli ich odpowiedź na Wieżę Eiffla – jej kopię w sensie), lub stroną południową z widokiem na zatokę Tokijską, a bywa ponoć, że i Mt.Fuji widać. Ja sobie przeszłam po prostu naokoło (trasa w jedną stronę to około 1,5 km), po drodze robiąc parę milionów zdjęć, oraz jak na rasowego turystę z Europy Wschodniej przystało, spożywając na moście swój posiłek z plastikowego pojemniczka. Dziś było to jakieś mięsko w marynacie pieprzowej. Bardzo dobre, ale nie mam pojęcia co to za mięsko. Na szczęście nie jestem w Chinach, więc sen miałam spokojny…. |
Tokio - widok z Tęczowego Mostu |
Niech żyje rekreacja ruchowa |
||||
26/08/2012 na blogu |
Niech żyje rekreacja ruchowa Czyli trzy intensywne dni z życia tygrysa w Japonii Zaczęło się niewinnie w piątek 24/08/2012. Wstałam zupełnie normalnie tuż przed jedenastą (ciągle jeszcze słynny w pewnych kręgach jet-lag nie dawał mi zasnąć do wczesnych godzin porannych). Poprzeciągawszy się co nieco tu i ówdzie ruszyłam na delikatny podbój miasta. A to jakiś pomnik ofiarom trzęsienia ziemi (lub wielu trzęsień, ale trudno powiedzieć, bo nie było nic po angielsku) obfotografowałam, a to stadion sumo zobaczyłam, a w jego pobliżu najprawdziwszego sumodokę, a to przeprowadziłam niewinną konwersację w metrze z zasiedziałym tu Amerykańcem, który potwierdził, że się fajnie w Tokio żyje (inna sprawa, ze wyglądał na dzianego byznesmena, lub raczej wysokiej rangi urzędnika CIA), aż w końcu wylądowałam w snobistycznej dzielnicy Ginza. Ale widać nie dorosłam jeszcze do tego poziomu luksusu (zapach perfumy zbyt mocno atakował me nozdrza), więc czym prędzej ją opuściłam na rzecz dzielnicy drapaczy chmur z jednej, a rozpusty z drugiej strony stacji kolejowej Shinjuku.
Jeśli wyjść ze stacji na stronę zachodnią i udać się wprost przed siebie
podziemnym korytarzem z ruchomym chodnikiem (niestety prowadzącym tylko w
stronę do pracy, a nie z powrotem na stację) to po ok. 1 km dochodzi się do
kolosa będącego ratuszem Tokyo (Tokyo Metropolitan Government Building – pod
taką nazwą występuje na drogowskazach prowadzących od stacji Shinjuku). Ma
z 50 pięter i dumny tytuł najwyższego budynku w Tokio (243 m). Każde miasto
ma ratusz na miarę swoich potrzeb i możliwości…
Gdy się już napatrzyłam z góry, zeszłam w niziny. Przez dzielnicę Kabukicho
(w zamierzeniach tuż-powojennych miał tam powstać teatr kabuki – stąd nazwa
– w rzeczywistości to dzielnica „czerwonych świateł”, rozrywki, salonów
„masażu”, love-hoteli i ogólnie w większości przedsięwzięć kontrolowanych
przez yakuzę) z duszą troszeczkę tylko na ramieniu (w końcu było dopiero
ok.18) przeleciałam do punktu kulminacyjnego dnia. Za to powrót do hotelu publicznym transportem ok. godziny 21 nacechowany był aromatyczną poświatą świeżo rozpoczętego procesu trawienia alkoholu przez tłumy „salarimenów”, odzianych obowiązkowo w białe koszule i czarne spodnie. Nieliczni jedynie szaleni ekscentrycy pozwalają sobie na kolor blado różowy lub blue. 25/08/2012
Postanowiłam złamać jet laga i wstać na siłę o 5 rano – acha, znak że
zaczęły się na dobre wakacje !
Zabijając jet-laga spróbowałam upiec jeszcze jedną pieczeń, a w zasadzie
bardzo dużą rybę, czyli pójść na słynny targ rybny. Hakone
Nie miałam w planach wspinania się na najwyższą górę Japonii – Fujisan.
Ponoć nawet samo wejście nie jest trudne, ale jednak to wysoka góra
( 3,776.24 m ) i trzeba wziąć trochę inne ciuchy i buty ze sobą, do tego
najfajniej jest wchodzić w nocy, tak aby dotrzeć na wschód słońca, a tego to
już mi się w ogóle nie chciało. Tak więc wchodzić – nie! Ale zobaczyć z
dołu, z jakiejś malowniczej perspektywy jak najbardziej TAK! Hakone ach Hakone! Japończycy potrafią sobie naprawdę świetnie życie zorganizować! Tak, żeby się nie umęczyć i żeby była pani zadowolona. Nie wiem, czy jestem, bo jednak ten tłum obok mnie wytrącał z wakacyjnej błogości, a poza tym wszystko było tak sprawnie zorganizowane, że czułam się chwilami jak trybik w maszynie, który się przesuwa wraz z całym mechanizmem.
Wycieczka wyglądała następująco:
Ekskursja po japońsku wyglądała tak:
I tu wreszcie mogłam odsapnąć! A właściwie za chwilkę, musiałam jeszcze
tylko znaleźć shuttle-bus, który w 3 minuty dowiózł mnie do onsenu. I tu już
sobie wreszcie odsapłam.
Pierwotnie onseny były tylko w naturalnych miejscach, gdzie wybijały gorące
źródła i tylko na świeżym powietrzu i do tego koedukacyjne. Z czasem na tyle
się przyjęły, że zaczęto również budować onseny w pomieszczeniach
zamkniętych, a zmiana obyczajów doprowadziła do rozdzielenia płci (w
onsenach przebywa się w stroju Adama/Ewy, w wersji bezlistkowej). Było supcio! Już czekam kiedy znów pójdę do jakiegoś! A powrót do Tokyo w godzinach, gdy „salalymeny” wracają po paru głębszych do domu, znów okupiony był sztachnięciem aromatami….
26/08/2012
Przeżyłam! Przeżyłam ponownie! Przeżyłam to jeszcze raz!
Ale przetrwałam i zaraz potem okazało się, że z jakiegoś powodu (czyżby z
powodu mojego przyjazdu??? )
jest bibka, na którą zostałam serdecznie zaproszona. A powrót do Tokio umilali mi rozmową bardzo sympatyczni Amerykanie, Diana i Kalen, którzy od 4 miesięcy uczą w Japonii angielskiego. Zabawnie, bo w Japonii ciągle jest relatywnie mało turystów z Europy, czy Ameryki, a że się odróżniamy to i bezbłędnie wyłapujemy w tłumie i działa jakaś taka symbioza odrębności, powodująca, ze ludzie do siebie trochę lgną |
Po treningu w Iwama, który jakimś cudem przeżyłam |
2 holy days + 1 extra |
||||
30/08/2012 na blogu |
zapadła noc, zapalam świecę sięgam po gęsie pióro i kreślę na słoniowej
skórze te oto słowa (a nuż ktoś je kiedyś znajdzie i przeczyta….)
27-28/08/2012
Te dwa dni spędziłam pod znakiem Buddy, zen i shinto, czyli zwiedzając 2
historyczne i święte miejsca w pobliżu Tokio: Kamakurę i Nikko.
KAMAKURA
NIKKO
Kiedy spytAAAją mnie: pse pani, a jak mam tylko jeden dzień wolny w Tokio to
lepiej jechać do Kamakury, czy do NIkko?
Na rzecz Kamakury przemawia ten wielki Budda, ale jeśli ktoś planuje
pojechać do Nara (ja tak) to tam jest jeszcze większy!
29/08/2012 Taaak, nie ma to jak dobry argument! Tym argumentem wygrałam tę zupełnie zbędną licytację, czym prędzej przestawiłam budzik o 3 godziny i zasnęłam z powrotem.
Na Fish Market Tsukuji (czyli największy targ rybny świata) dojechałam
trochę po 9-tej. Oczywiście po wielkich rybach już śladu nie było, ale i tak
z fascynacją pochodziłam po alejkach, miedzy straganami, wypełnionymi
różnymi dziwnymi stworami z głębin.
W pobliżu targu znajduje się budynek, zaprojektowany przez Kisho Kurokawę w
1970 r., będący wówczas bardzo nowatorskim pierwszym hotelem kapsułkowym –
teraz przznaczonym do rozbiórki. W ramach pożegnań z Tokio jeszcze raz udałam się na trening do Hombu Dojo. Tym razem trening prowadził sensei Seishiro Endo. Uroczy pan, którego aikido dziwnie przypominało mi to w wykonaniu Shimamoto sensei. Tak więc, dziś było przyjemnie i lajtowo, zwłaszcza że przez większą część treningu (niż poprzednio i niż w Iwama) ćwiczyliśmy siedzenie w seiza – sensei lubi sobie pogadać W ramach pożegnań z Tokio 2 jeszcze raz udałam się na Rainbow Bridge. Tym razem zdążyłam na zachód słońca. Niestety, nie uwzględniłam faktu, że zachód słońca w Tokio zasłaniają drapacze chmur. Tak więc, nie był aż tak malowniczy, jak się spodziewałam, ale i tak było warto. (gdyby ktoś kiedyś chciał się udać na most, to najlepiej dojechać JR Yamanoto do stacji Tamachi, a potem przejść piechotą ok.20 minut, cały czas prosto w kierunku wschodnim, lub można oczywiście wsiąść w jakiś autobus)
No i po Tokio! Gnam właśnie shinkansenem do Kioto! Super sprawa! Niestety,
nie ma co robić fotek przez okno, bo migawka nie nadąża z ostrością ) Ps. Nie widziałam, ale czy mnie to dziwi?
Foty poniżej (jeszcze dojdą następne, tylko się obrobię, i jeszcze je
poopisuję, a teraz lecę zwiedzać Kyoto). |
Kamakura - 2-gi co do wielkości Budda Japonii |
las krat, las bram, las małp, las bambusowy |
||||
31/08/2012 na blogu |
czyli przeniosłam swoje centrum zarządzania do Kioto.
Siedziba cesarza w latach 704 do 1868 (co nie oznacza, że przez cały ten
czas pełniła rolę stolicy) pełna jest świątyń, świątynek, kapliczek i ….
turystów, niestety.
Tokio WROOÓÓÓÓOĆ!!!! ***
Tylko na tyle, co powyżej było mnie stać dwa dni temu. Dziś już jestem
lepiej zaaklimatyzowana, zrelaksowana po wizycie w Kanazawa (o tym będzie
wpis następny), więc naprędce mogę opowiedzieć, co widać na poniższych
zdjęciach i jak do nich doszło.
Na pierwszy ogień, czyli po południu 30/08/2012,
ponieważ było już za późno na większość atrakcji (zamykane są na ogół, z
nielicznymi wyjątkami o 17), poleciałam zobaczyć gejsze. W Kioto jest kilka
dzielnic „gejszowych”, ale najbardizej znana to Gion. 31/08/2012
Mimo, iż kryzys już gniótł, miótł i na manowce wiódł, zawalczyłam jeszcze
resztką sił i już w samo południe ruszyłam w kierunku świątyni Fushimi Nari
– tej z tysiącami bram wotywnych torri.
Ponoć ufundowanie takiej bramy (robią to zarówno osoby prywatne, jak i
firmy) to koszt rzędu od ok. 400.000 do ponad miliona yenów, to chyba nie za
dużo za gwarancję szczęścia i wiecznej prosperity?
Drugi punkt dnia na dziś to wizyta u małpek, pawianów w sensie. Aby tam
dojechać, należy na stacji Kyoto wsiąść w tę drugą (z dwóch możliwych) linię
JR – Sagano (lub inaczej San-in) i dojechać do stacji Saga-Arashiyama. Natępnie
przejść przez mostek rozdzielający rzeki Oi i Katsuragawa i tuż za nim
szukać tablic z małpami – one powiedzą co dalej. A ‚dalej’ oznacza wdrapanie
się za 500 yenów na na górkę i podziwianie obłaskawionych (co nie znaczy
obgłaskanych!) pawianów. Z górki roztacza się fajny widok na miasto, ale kto
by tam patrzył na miasto, gdy małpy są fajniejsze! Można je karmić
(paczuszka orzeszków ziemnych lub pokrojonych bananów kosztuje 100 yenów),
ale tylko ze środka zakratowanego budynku. Już wcale się nie dziwię czemu,
bo choć małpki wyglądają na milusie i pluszowe (zapach za to wydzielają
zupełnie nie pluszowy) to żarte są cholery! Nie chcę sobie nawet wyobrażać
sceny, gdyby mi się w trakcie karmienia na zewnątrz znienacka skończyły
orzeszki….
W tej samej dzielnicy Arashiyama znajduje się jeszcze jedna fajna atrakcja
Kioto – bambusowy las (przejście za darmo). 01/09/2012
No i tu mnie kryzys dopadł na całego! Wywiesiwszy uprzednio (na szczęście)
kartkę na drzwiach „dupy nie zawracać żadnym sprzątaniem”, przeleżałam w
łóżku, na przemian z książką i z filmem do 15, by o 16:00, jak rasowy zombie,
ruszyć na podbój city. Ups! Rozpedziłam się! To będzie dopiero w następnym wpisie . |
Kyoto - nigdy nie nażarte, ku radości turystów, małpki |
samuraj vs. gejsza |
02/09/2012 na blogu |
01/09/2012
Po Kyoto w zasadzie najlepiej poruszać się autobusami (które prawie zawsze
kosztują ryczałtowo 220Y za przejazd, lub bilet całodniowy bez ograniczeń za
500Y), oczywiście poza tymi nielicznymi wyjątkami, gdzie można dojechać JR.
Jest też metro, a nawet dwie jego linie, ale z punktu widzenia turysty bez
sensu położone. Czyli autobus górą. I tyle jeśli chodzi o atrakcje dnia wczorajszego – kryzys trzymał i nie chciał puścić aż do dziś.
Za to dzisiaj…
Kanazawa, mimo iż było na liście celów do zbombardowania w czasie II wojny
światowej, to jakoś jednak, z racji swego zabytkowego znaczenia z niej na
szczęście zniknęło. W ogóle bombardowania (z każdej strony na to patrząc) to
barbarzyństwo, ale to zupełnie inna historia… A tak w ogóle to myślę sobie, że bliżej mi do tych samurajów niż gejsz, bo przejście dzielnicy Gion w Kioto nie dało mi nawet 5% tej radości, co dzisiejszy spacer - może to i szkoda z punktu widzenia organizacji życia (ot, taka domorosła psychoanaliza się mię wdała )
Z informacji praktycznych: to dla odmiany zaczęłam od opisu, a zdjęcia dojdą w miarę wolnych mocy przerobowych |
|
japońska studzienkaaaaa…. |
05/09/2012 na blogu |
nie wiem, czy głęboko wkopana, bo w sumie nie o studzienkę tu chodzi. W zasadzie to jest bardzo ciekawa sprawa z tymi studzienkami, bo mają się one w swojej oryginalności, pieczołowitości projektu, urodzie i odrębności nijak do zupełnie przeciętnej współczesnej japońskiej architektury.
Bo z tą architekturą (nie mówię naturalnie o pojedynczych wyjątkach) to jest
tak, że ani ona piękna (oj zdecydowanie nie!), ani szkaradnie brzydka –
nijaka jest generalnie. Małe klockowate domki, powtarzalne, niemal
identyczne (rózniące się tylko skalą), bloki mieszkalne (ale trzeba
przyznać, że większość ma duże balkony lub nawet tarasy )
z charakterystycznymi zewnętrznymi klatkami schodowymi, i zupełnie
przeciętne i nijakie (tyle, że ilość robi wrażenie!) drapacze chmur. Ale ja w zasadzie chciałam o studzienkach. A… w sumie… skończyłam wywód, zapraszam do galerii Moją faworytką jest cały czas niezmiennie ta z parku Ueno w Tokio |
|
pora na NARA |
05/09/2012 na blogu |
nie nie nie, jeszcze nie sayoNARA, tylko taka Nara godzinkę jazdy od Osaki.
Dni 03-05 września AD 2012 spędziłam rozmaicie.
05/09/2012 spędziłam w
Nara – pierwszej (dość krótkotrwałej, ale zawsze) stolicy Japonii. Było to w
VIII wieku naszej, ciągle nam panującej ery. Ponoć cesarz się stąd szybko
wyniósł, gdyż stan kapłański za bardzo się rozrastał i umacniał, czego
dobitnym i namacalnym (choć macać nie wolno) jest Budda-olbrzym, wykonany z
brązu największy posąg w kraju. Co ciekawe, w przeciwieństwie do Kamakury,
gdzie siedział sobie trochę mniejszy (i którego można było pomacać, nawet od
środka), ten jest zamknięty w największym ponoć na świecie drewnianym
budynku! I to już robi wrażenie. Jeśli ktoś ma inne informacje w temacie
największości, to ja bardzo proszę o korektę – podaję za źródłami
turystycznymi, więc mogą wymagać weryfikacji.
Ale Nara ma jeszcze jedną poza sakralną atrakcję, widniejącą na studzienkach
i w zasadzie wszędzie – jelonki. Nie są one na szczęście tak wielkie, jak
nasze, są za to wszędzie! Tzn. w części parkowo-leśnej miasta, czyli tam
gdzie są świątynie i aleje spacerowe. Musiały być tu już dawno temu i
zapewne miały jakieś szczególne znaczenie, skoro ich przedstawienia spotyka
się także na zabytkowych latarenkach wotywnych, flankujących drogę do
świątyni Kasuga Taisha. Do Nara można dojechać zarówno z Osaki, jak z Kioto, i z obydwu miejsc podróż zajmuje ok. 1h. Z Kioto jedzie JR-pociąg o nazwie Nara (ze stacji Kyoto), natomiast z Osaki (ze stacji Osaka) pociąg Yamatoji.
04/09/2012
No to zwiedziłam, zabrałam manatki z hotelu i przeniosłam centrum
zarządzania (czyli komputer )
do Osaki.
03/09/2012
W kwestii przejazdu: wycieczka sama w sobie nie jest droga, bo przejście
mierzeją (cudowne przez sosnowy las lub brzegiem w cieplutkiej wodzie) nic
nie kosztuje (no chyba że się chce wynająć rower, lub co gorsza przepłynąć
łodzią), zamiast wjeżdżać na punkt widokowy (za ok 800 Y) można wejść (15-20
minut), ale żeby dojechać do Amanohashidate niestety częściowo (od
Fukuchiyama) jedzie się linią nie JR-ową, choć wciąż tym samym pociągiem, co
kosztuje 1380 Y w jedną stronę (ok.35.km). Ale i tak będę zachęcać do
popełnienia tej wyprawy, a nawet chętnie spędziła bym tam kilka dni
wyciszającego urlopu. no to NARA |
|
jak wakacje to tylko w Osace, Osace |
07/09/2012 na blogu |
To oczywiście taki przewrotny żarcik, bo Osaka de facto jako miejsce
urlopowe średnio się nadaje. No chyba, że chcemy spędzić wakacje w czymś na
kształt Disneylandu, czyli w Universal
Studios. Oczywiście głównym powodem przyjazdu do Osaki nie był ten pokój hotelowy, lecz zupełnie zupełnie inny i wcale nie turystyczny (no to oczywiste, kto był raz w Osace, ten rozumie), ale ten powód jeszcze przede mną, jako kulminacja całego wyjazdu. A w temacie Osaki: zwiedzić tu można zasadniczo niewiele, nawet zamek (który jest symbolem na-studzienkowym) jest betonową repliką, wykonaną w latach 30-tych XX wieku. Niewątpliwie swój niebagatelny w tym udział miały wojenne bombardowania, które niemal do szczętu zniszczyły miasto. Za to, jak piszą w przewodnikach, miasto jest dobrą bazą imprezową i gastronomiczną (fakt, knajp co niemiara). Nie jestem w stanie tego jeszcze potwierdzić, bo głównie spędzam czas poza Osaką.
Przedwczoraj byłam w Nara, Wczoraj w Hiroshimie i w Miyajimie (na
szczęście! Po Hiroshimie coś miłego i łagodnego jest konieczne!), dziś w Himeji,
jutro rezerwuję dzień dla Osaki. Ale to wszystko opiszę jak mi się zbierze więcej wolnych chwil. Przebieranie zdjęć też swoje trwa! *** Częściowo w powietrzu, gdzieś nad Syberią, częściowo już na polskiej ziemi nadrabiam zaległości bloggerskie
Rzeczywiście o Osace wiele powiedzieć nie mogę, bo de facto prawie wcale jej
nie widziałam. Co najwyżej okolice dworca Shin-Osaka, który jest dużym
węzłem komunikacyjnym (to dotąd i stąd odjeżdżają wszystkie shinkanseny) i z
którego przeważnie rozjeżdżałam się w różnych kierunkach, byle dalej od
miasta, a ponadto w pobliżu którego znajdowal się mój hotel (najlepszy i
zarazem najtańszy ze wszystkich, jakie miałam na tym wyjeździe). Oraz
poznałam okolice dworca Osaka/Umeda, które tak naprawdę są dwoma dworcami
(linii JR, Hankyu oraz 3 linii metra), ale połączone systemem podziemnych
przejść i tuneli tworzą niemal podziemne miasteczko, To jest zresztą ogólna
zasada japońska, że duże terminale łączą w sobie funkcje komunikacyjne,
handlowe, gastronomiczne, usługowe i sama nie wiem, jakie jeszcze. Niby u
nas też tak jest, ale zasadnicza różnica leży w skali zjawiska! Do Miyajimy (stacja Miyajimaguchi) dojeżdża się w 26 minut z Hiroshimy pociągiem JR Sanyo, a następnie w 10 minut promem (obydwa przejazdy, jakże przyjemnie, są objęte JR-passem), kursującym co 15 minut, na wyspę ze świątynią i…. znów z tymi strasznymi wszystkożernymi jeleniami! Tak, to bardzo przyjemne miejsce i zdecydowanie polecam jako odreaktor na okropności Muzeum Pokoju w Hiroshimie. Muzeum Pokoju, bo taką oficjalnie pełni funkcje – przestrogi przed kolejnymi strasznymi wojnami, a przede wszystkim przed ponownym użyciem A-bomb.
07/09/2012 Do Himeji można bezproblemowo dojechać zarówno shinkansenem (0,5 h) lub JR (mniej więcej dwa razy dłużej). |
Miyajima |
Sayonara Nippon! |
12/09/2012 na blogu |
08/09/2012
No i wreszcie wyjaśnienie, skąd te pingwiny.
Gdyby nie to, że była akurat sobota i w związku z tym tłumy rozwrzeszczanych
niedolatków, mogłabym po nim chodzić cały dzień, a tak skończyło się na 4
godzinach tylko.
A wieczorem….
Bankiet w japońskim stylu polega na tym, że w wynajętej hotelowej sali
balowej przy trzech dużych stołach, ustawionych pod samą scena, siedzą różne
‘wazniaki – smazony ryz’, a my czyli aikiplebs, stoimy przy pozostałych
stolikach i czekamy na pozwolenie rozpoczęcie konsumcji (cały czas na
stojąco). Do tego przemowy, podziękowania, gratulacje, wręczania, ukłony,
jeszcze raz ukłony, i jeszcze jedne i jeszcze raz (w końcu ukłonów w Japonii
nigdy dość! ).
Ale w miarę spożywanych wiktuałów oraz, a zwłaszcza, napojów, kręgosłupy
stawały się lżejsze, nogi mniej obolałe, a twarze radośniejsze coraz….
10/09/2012 I już, i po Japonii i, co gorsza, po urlopie ;-(, ale myślę sobie, że ja tu do niej jeszcze wrócę, może nawet szybciej niż mi się wydaje… Powstanie jeszcze jeden wpis n.t. Japonii, który już mi się trochę w głowie wykluł, mianowicie coś na kształt „Japonia dla początkujących”, czyli garść informacji czysto praktycznych, jak podróżować po tym naprawdę pięknym i fascynującym kraju. Mam nadzieję, że ktoś się kiedyś skusi i z tych porad skorzysta, ja w każdym razie z pewnością będę to rekomendować, propagować i ambasadorować
Którym czytali i w pewnym sensie ze mną współpodróżowali |
Pingwiny osackie |
JAPONIA (Japan) 2012 |
16/09/2012 na blogu |
część życia, tę pomiędzy 22/08 a 11/09/2012, spędziłam szczęśliwie w
Japonii, w której obżerałam się sushi, podróżowałam „pociągami-pociskami”,
zwiedzałam zamki, świątynie i żywą naturę, fotografowałam pustkość zen,
zachwycałam się kulturą osobistą i społeczną Japończyków, podziwiałam ich
zdolności organizacyjne, a pomiędzy wszystkim powyższym sprawdzałam poślizg
mojej nowej hakamy (ślizga się), za to nie widziałam ani jednej godzilli Ale widziałam wszystko to, co poniżej |