Wschodzące Słońce, nadchoooodzęęęęęęęęę!
08/06/2012

na blogu

Wiosna 2012 – Decyzja zapadła: Japonia!

Późna, bardzo późna, wiosna 2012 – decyzja wciąż zapadnięta: definitywnie jadę do Japonii.

Jakoś mnie do niej nigdy specjalnie nie ciągnęło (bo Aikido to zupełnie inna bajka), ale skoro dziewczyny się obłowiły materialnymi dobrami nieruchomymi, a obłowienie owo zaskutkowało brakiem numizmatów na podróże, ja postanowiłam pojechać solo.
A skoro sensei Shimamoto spowodował rocznicową okoliczność, to Japonia wydała się być celem naturalnym.

Względnie bezpieczna, choć jak uprzejmie donosi Lonely Planet nie tak bezpieczna jak się wszystkim wydaje i należy zachować zwyczajny zdrowy rozsądek. Jak wszędzie.

Niemal koniec wiosny2012, a ja oprócz decyzji niewiele popełniłam w kwestii przygotowań.

Bo tak:

Jest Lonely Planet na Kindle ale zupełnie jeszcze nie ruszone, dziewicze niemal.

Jest bilet – to już głupio się wycofać; lecę Air Francem, bo mają naprawdę fajne kino pokładowe.

Naczytałam się Murakamiego. Wciąga. Ma facet niesamowitą wyobraźnię, chociaż mam wrażenie, że w każdej powieści startuje genialnie, a potem mu się jakoś wątki rozwlekają, przechodząc w nieomal nudne melodramatyczne zakończenia.

Język Japoński – o taaaak, tu to się dopiero naprzygotowywałam.

 „Japoński nie gryzie”, „Japoński kieszonkowy”, „Język Japoński t.1”, „Język Japoński t.2” (bo miałam zdążyć stać się przed wyjazdem średnio zaawansowana), „Pismo japońskie kanji dla każdego”, i jeszcze jakieś 7 części darmowego eksperymentalnego dżapana na ‘kundla’. A to wszsytko po to, żeby podróżując samotnie po wsiach i miasteczkach Japonii czuć się jakoś raźniej, swobodniej i bezpieczniej.

Tiaa… Na pewno będę się tak czuć z całym tym książkowym majdanem…. cudownie wtopionym w regał;-)

Mimo posiadania tak imponującej biblioteczki japoniców moja znajomość japońskiego nie wyszła poza „konnichiwa”, „sayonara”, „arigato” no i oczywiście „onegai shimas”. Ach! Bym zapomniała, umiem też powiedzieć po japońsku „hai sensei!”

A może…? Może kupić więcej książek? Hmmm… mam jeszcze dwa miesiące, a przez 2 miesiące to można kupić naprawdę dużo książek!

Dobra, żarty na bok. Czas przygotowania na serio zacząć.

Zacznę od pierwszego zdjęcia:

Wschodzące Słońce, nadchoooodzęęęęęęęęę!

przygotowania do wyjazdu do Japonii - w peønym galopie!

Bo grunt to się dobrze obkupić

 

Jenyyyy! Jakie drogie yeny!
29/07/2012     na blogu

Uprzedzam ten wpis jest o kasie. Wrażliwym – odradzam. Wybierającym się w podróż do Japonii – polecam.

Kupić nie kupić? Zdrożeją-stanieją? Załatwić temat-poczekać? Itd… czyli zwyczajowe przedwyprawowe dylematy. Nie kupiłam, zdrożały, czekam. 
W zasadzie teraz nie ma się już do czego spieszyć. Co miało zdrożeć – zdrożało, przyszły wakacje, mam nadzieję, że żadne Lehman-Brothers-pochodne katastrofy się nie wydarzą, a ‘specjaliści’ uprzejmie donoszą, że złotówka ma się umacniać – no to se czekam.
Na interes życia jednak nie liczę…

Ale to, że jeszcze nie mam ani jednego jena w portfelu (a wyjazd już za niespełna miesiąc), to nie znaczy, że ani jena (lub jego równowartości) nie wydałam. Wręcz przeciwnie. W przeliczeniu na taką dajmy na to Etiopię, to już powinnam się zbierać do domu, a w porównaniu do Mongolii to już i mięsko spod siodła dawno by zjedzone zostało.

Ad concretum:

KOMUNIKACJA tam i z powrotem, przelot w sensie:
Przeszukałam cały Internet i wyszło, że najtańszy jest Aerofłot (ale tym odmawiam latania, od czasów, gdy „uprzejma” post-sowiecka stewardessa, na moją nieśmiałą prośbę o otwarcie dotychczas zamkniętej, jednej z dwóch możliwych toalet, zaproponowała mi wysiadkę (na osiągniętej wysokości przelotowej 10.000 m sic!)
„Kak wam nie nrawitsja wam nada wyjti”, czy jakoś tak to brzmiało. No to Aeroflotem nie latam
Za to bardzo przyjemne mam doznania z Air Francem, a zwłaszcza z ich genialnym pokładowym systemem rozrywkowym. Tymże zatem postanowiłam się udać do Japonii.
Byłoby taniej, gdybym leciała do końca czerwca (z jakiegoś, nieznanego mi powodu, większość linii lotniczych organizuje rozmaite przyjemne promocje w pierwszym półroczu, a potem już nie) oraz gdyby destynacja przylotowa pokrywała się z odlotową (choć to już chyba nie nazywa się destynacja, tylko jakaś, dajmy na to, departiacja), a ja postanowiłam polecieć do Tokio, a wracać z Osaki. Przelot i powrót z Tokio Air Francem kosztowałby ok. 2.600 PLN, w mojej  konfiguracji natomiast koszt przelotu wyniósł 3.265.

KOMUNIKACJA na miejscu, czyli gdybym znała japoński, to mogłabym się obejść bez zegarka, obserwując jedynie migracje pociągów.
Japońskiego nie znam, za to powielana tu i ówdzie informacja, że bilet zakupiony w Japonii na przejazd pociągiem na trasie Tokio-Kyoto-Tokio kosztuje tyle samo, co tygodniowy JR-pass, rozwiewa wszelkie dotychczasowe ewentualne wątpliwości, czy tenże kupić, czy może jakoś to będzie. Nie będzie! Tak donoszą źródła dobrze poinformowane i ja im wierzę. Zaczęłam nawet sobie wstępnie podliczać planowane przejazdy po lokalnych cenach nabycia i bardzo szybko, z prędkością, której nie powstydziłby się żaden shinkansen (czyli super szybki „pociąg-pocisk” ) , przekroczyłam magiczne 57.700 yen! (czyli cenę 21-dniowego JR-passa).

A cóż to oznacza dla przedwyprawowego portfela?
Możliwości są 3, pomnożone przez dwa warianty (zupełnie jak w aikido, zawsze jest jakieś omote i ura, z tą różnicą, że w aikido obie strony są równe (choć oczywiście ura fajniejsza ;-) )

7 dni
14 dni
21 dni
A wszystkie albo w wersji ekonomicznej (he he he, żarcik!) albo tzw. Green czyli w ekskluzywnych wagonach 1-szej klasy.

Ponieważ karnet taki jest przeznaczony jedynie dla turystów (bo ma w atrakcyjny sposób potanić koszty pobytu – he he he, ponownie żenujący żarcik), kupuje się najpierw, poza Japonią, rodzaj vouchera  i dopiero po przylocie wymienia na ‘pass’ rzeczywisty.
Ja kupiłam tu, bo, po przeszperaniu  nieomal całego internetu, tu okazało się być najtaniej. O dziwo ceny w jenach są niezmienne, ale już przeliczniki, stosowane przez różnych sprzedawców, mocno się między sobą różnią. W ACP Rail zapłaciłam 537 EUR + 19EUR za kuriera oraz za ubezpieczenie od ewentualnej kradzieży, czy innej straty, i już w ciągu dosłownie 2 dni miałam bilet w ręku.

Masa informacji praktycznych, włącznie z listą autoryzowanych pośredników oraz z rozkładami jazdy shinkansenów, znajduje się tu ;

A tu mini podręczniczek w temacie szynowego poruszania się po Japonii.

NOCLEGI

Ponieważ zegar na moje własnej stronie nieubłaganie tyka i przypomina, że to już tuz tuż (btw przy obecnych upałach już się trochę czuję, jak bym była w Tokio) wzięłam się z kopyta za organizację i zarezerwowałam 14 (z 20 w sumie) noclegów.

Na ogół tego nie robię, zdając się na łut szczęścia, ale że mój japoński się jeszcze nie wykluł, a angielski Japończyków jest ciągle w fazie poczwarki, wolałam nie ryzykować i zawczasu się przygotować, zamiast spędzić połowę pobytu na nerwowym poszukiwaniu ławek w parkach pod mostami (most ważny, bo pora deszczowa przecież będzie).
Całkiem fajną stronką do rezerwacji hoteli wydaje się być ta: http://pl.hotels.com/
Niestety tylko hoteli takich bliżej *** i więcej gwiazdek (nie, żebym miała coś przeciwko dużej ilości gwiazdek, lecz przeciwko ich wprost proporcjonalności do ceny! ;-) )

Mój wybór padł na poniższe business-hotele:
w Tokyo: Agora Place Asakusa, ***, 7 nocy $438.83
w Osace: Shin Osaka Sunny Stone Hotel, ***, 7nocy $291,48

Dodam, że nie są to standardowe ceny (o nie, tak dobrze, czytaj: tak tanio, to nie ma!), tylko już jakoś tam zredukowane, a bo że first minute, albo wręcz przeciwnie last minute, albo po prostu chłyt marketingowy taki).

Koszt noclegu można oczywiście obniżyć (jak również bezganicznie podwyższyć :-]), gdyż w Japonii jest sporo hosteli (czytaj łóżko w dormitorium), a także hoteli „kapsułkowych” (i nieprawdą jest, że są tylko dla facetów, chociaż taka jest rzeczywiście większość). W nich noclegi wychodzą po ok. 25-35 USD od osoby za noc. Ja jednak, podróżując samotnie i do tego pierwszy raz po Japonii, postawiłam na prywatność – stąd większe koszty noclegu. Niestety.

Tak więc reasumując, a zarazem nawiązując do tytułu niniejszego wpisu:
Na dzień dobry, zanim jeszcze dobrze wyszłam z domu, z portfela (w sensie z konta bankowego, względnie z karty) zniknęło mi niespełna 8.300,- najnowszych PeeLeNów!!!
No kidding! Oto fakty:

Przelot samolotem wte i wewte: 3.268,-
Przelot pociągami w miejsca przeróżne 2.401,-
Hotele w Tokio i Osace ca. 2.600,-

No i cóż…
Zostało już tylko przenocować gdzieś kilka nocy po środku (stawiam na Alpy Japońskie, Kanazawa i Kyoto), czymś się pożywić w międzyczasie (a w sumie po co? cóż to jest 21 dni?! do tego w taki upał), zapłacić za treningi i inne atrakcje, ze szczególnym uwzględnieniem imprezy Shosenji (oj tak, to też będzie konkret konkretny), i już!

Ciekawe, czy się zamknę w 12.000 pln?

myślę, że wątpię…

Jeeeeenyyyyy! jakie drogie yeny!

Voucher na bilet Japońskich Kolei Państwowych JR

Chytry plan - Dżapan
11/08/2012 na blogu

Czyli co zamierzam zobaczyć, a czego na pewno nie, a co bym chciała, ale się boję, a co zostawię sobie na jakiś inny bliżej niedookreślony czas, no i w ogóle takie tam na temat ja, mła i Japonia 

Wyposażona w drogocenny bilet, uprawniający do nieograniczonych* podróży pociągami sygnowanymi japońskimi PKP, czyli JR (Japan Rail), postanowiłam zmienić dotychczasowy styl podróżowania z miejsca na miejsce (z wiatrem wtór) z całym majdanem na grzbiecie, na bardziej stacjonarny. Jego stacjonarność polega na tym, że osiadam na czas dłuższy w Tokio, potem na czas krótszy w Kioto, a potem na czas pośredni, w sensie długości trwania, w Osace. I z tych 3 miejsc noclegowych robię wypady w miejsca bardziej i mniej odległe.
W/g absolutnie rewelacyjnej strony japan-guide.com (serio serio! żaden przewodnik nie jest potrzebny – można wszystko zaplanować korzystając tylko z tej strony) oraz po weryfikacjach na google maps (też super! planowanie trasy zawiera informacje o typie pociągu, ilości przystanków/stacji, no i rzecz jasna czasie podróży, do tego dostosowane do różnych pór dnia i alternatywnych tras), czas podróży w najdalsze interesujące mnie miejsca nie powinien przekroczyć 3h max!

* Uwaga! Uwaga! Wnimanje Wnimanje! Achtung Achtung!
Są ograniczenia w korzystaniu z JR Pass!
po pierwsze, co oczywiste: dotyczy on pociągów JR prawie tylko! Japonia to nie Polska i oprócz PKP i TLK posiada całą masę innych linii kolejowych
po drugie: ale jednak nie wszystkich! są dwa super szybkie shinkanseny tzw. Nozomi i Mizuho, za które trzeba płacić niezależnie. A że na bilet na taki pociąg trzeba w Europie popracować z miesiąc, albo i dwa, to lepiej w niego po prostu nie wsiadać.
po trzecie: są pociągi JR, na które obowiązuje JR Pass, ale pociągi te wykorzystują tory będące własnością jakiejś innej linii i wtedy trzeba wnieść dopłatę! Jak tego uniknąć? Przeczytać uważnie informacje n.t. dojazdu do danej miejscowości na stronie japan-guide.com
po czwarte i ostatnie, czyli wisienka na torcie: na szczęście w niektórych miejscach (mniemam, że tych bardziej obleganych przez turystów) JR dogadały się z lokalnymi liniami i JR Pass nadal obowiązuje. Taka sytuacja ma mieć miejsce np. w Nikko

Tego wszystkiego dowiedziałam się na razie w teorii, a już niebawem praktyka zweryfikuje rzeczywistość (lub jakoś tak)

sayo
nara

a oto mój chytry plan na Japonię:
 

 

część pierwsza BAZA NOCLEGOWA w TOKIO

cześć II i III – BAZA NOCLEGOWA w KIOTO i OSACE

w Sumida Park nad brzegiem Sumida River siadła i sushi pojadła

 
23/08/2012 na blogu

czyli Japonii dzień pierwszy.

Rzeczywiście pożarłam dziś (w sensie to już było wczoraj, ale padłam w trakcie pisania, niczym ten oświeceniowy literat, któren głową swa spoczął na biurko, kole gęsiego pióra, a światło świeczki mu siwiznę przyżółcało, z tym że u mnie zamiast pióra komputer, zamiast świeczki telewizor wyświetlający wszystko po japońsku, a siwizna to.. ten…) swoje pierwsze japońskie sushi.

Nic jakoś tak szczególnie nadzwyczajnego (ośmiornica niedogotowana ;-) ), ale zarazem i bardzo nadzwyczajne, właśnie przez swoją zwyczajność. W jakimś barku kupiłam zestaw na aktualnego głodomora i w pobliskim parku z widokiem na Sky Tree na kamieniu nad sadzawką zasiadłam i w trymiga pożarłam.

„W trymiga”, bo już naprawdę głodna byłam, a oto jak do tego głodu doszło:

Od 3:30 rano dnia 21/08 czasu europejskiego jestem na nogach (nawet jeśli trochę przykurczonych w samolocie, to ciągle jednak bez przyjemnego rozciągnięcia w łóżeczku). Czyli w chwili rozpoczęcia pisania tego wpisu mijała  właśnie 26 godzina….

Pierwszych kilkanascie spędziłam na pokładzie Air Franca i chociaż mnie nie wylosowali do klasy premium (a tak było blisko) to i tak podróż była znośna, bo zarezerwowałam sobie najostatniejsze z możliwych miejsc, a do tego miejsce obok było puste! w czasie podróży zabawiał mnie Indiana Jones IV (no naprawdę polecieli z jego ponadprzeciętnymi możliwościami :-D ) oraz coś, czym postanowiłam się wprowadzić w japoński klimat, a mianowicie „Thermae Romanae”, czy jakoś tak. Rzecz była (oryginał japoński!) o pewnym rzymskim architekcie z czasów Hadriana, który przypadkiem odkrył sposób na podróż w czasie – traf chce, że podróżował do współczesnej Japonii. I ta Japonia właśnie inspiruje go do coraz genialniejszych pomysłów na projektowanie rzymskich łaźni. Czyli generalnie film o łazienkach jest. Architekt Lucius zachwycił się między innymi genialnym przyciskiem, który po tym i owym ciepłą wodą omywa to i owo. I ja go doskonale rozumiem, że się zachwycił – też mam ten zachwycający przycisk w pokoju hotelowym :->

Po przylocie na lotnisko Narita czem prędzej (to znaczy po odprawie paszportowej, która sama w sobie trwała ok 30 sek razem ze zrobieniem zdjęcia i uwaga! wzięciem odcisków palców wskazujących!!! ale trochę zajęło zanim do tego doszło bo okienek obsługujących inostrańców było raptem 2; a także po kontroli bagażu, której w ogóle nie było, uprzejmy pan zapytał tylko który to mój bagaż i zyczył udanego pobytu) wymieniłam voucher na JR-pass rzeczywisty. Uff, moment napięcia i natychmiastowa ulga. Okazało się, że faktycznie voucher, zakupiony przez internet gdzieś w Kanadzie, jest faktycznym voucherem, biuro nie splajtowało, kasę przelało i ja mam swój pass.

Dzięki niemu mogę podróżować nieomal bez ograniczeń po całej Japonii (trochę o ograniczeniach napisałam tu)

Zaczęłam od Narita Express, czyli pociągu, który w godzinkę, w kulturalnych warunkach dowiózł mnie do stacji Tokyo.

Tu nastąpiła mała przesiadeczka w linię JR-Yamanote (ta stanie się z pewnością moją ulubioną linią, gdyż jeździ naokoło centralnego Tokyo, no i oczywiście zawiera się w  jr-passie). A następnie dwie stacje metrem (tu już musiałam zapłacić 160 yenów – cena minimalna za przejazd) i już byłam w hotelu.

Niestety 3 godziny przed check in-em!

No to ruszyłam na poznawanie najbliższej okolicy.

W szybkim rozpoznaniu terenu pomógł mi gadatliwy policjant z Nowej Zelandii, którego roboczo nazwałam Charles Bronson the Tattooed (bo tak właśnie wyglądał), który zachwycony Japonią wskazał mi mini-retro-autobusik (20 miejsc max), którym za 100 yenów można objechać całą dzielnicę/okolicę w ok. 30 minut.

Niestety, choć Nowozelandczyk był bardzo miły, to w tej swojej „miłości” wsiadł ze mną, usiadł koło okna (wrr :-/) a następnie cały czas gadał o sobie! no więc niewiele zobaczyłam, ale po przyjeździe z powrotem pod hotel czym prędzej go pożegnałam, pożyczylam wszystkiego najlepszego (będzie mu potrzebne, bo po południu jechał do elektrowni Fukushima sic!) i ruszyłam na zwiedzanie po swojemu.

Dzięki temu poznałam dzielnicę Asakusa – starą dzielnicę gejsz, nawet jakąś taką jedną upolowałam na fotce, ale nie wiem, czy ona oryginalna, czy bardziej turystyczna.

Obejrzałam z dołu Sky Tree Tower, czyli najwyższą wieżę świata (634m), figurującą nawet z tego powodu w Księdze Guinessa. Z daleka wcale nie wydawała się taka duża, ale z bliska już owszem owszem. Na górę nie wjechałam, bo bilety od dawna wyprzedane, znaczy trzeba sobie je wcześniej zarezerwować.

Zwiedziłam najstarszą buddyjską świątynię Tokio – Senso-ji , chociaż ona, jak warszawska Starówka, odbudowana w latach 40-tych XX wieku.

No i w ogóle sobie połaziłam i rzuciłam po raz pierwszy okiem na to, jak funkcjonują Japończycy.

i bardzo mi się to ich funkcjonowanie jak na razie podoba!

Bo tak:

- jest cisza i spokój, nikt nie biega, nie krzyczy, nie gada przez telefon, żeby go cały świat słyszał

- nikt nie trąbi i nie wydziela spalin, w ogóle ruch samochodowy jest jakiś nikły, może benzyna droga? ale też w zamian jest super zorganizowany system komunikacji miejskiej, do tego bardzo dużo ludzi jeździ rowerami (po chodnikach! trzeba być czujnym)

zawsze sądziłam, że te maseczki na twarzach Japończyków wynikają z ochrony przed smogiem, ale oni schiza mają, a nie smog! Albo chodzi o coś innego…

- nikt nie jara fajek, tzn. owszem nieliczni jarają, ale TYLKO w specjalnych miejscach do tego przeznaczonych i są ponoć służby, taka ich straż miejska, która wyłapuje ewentualnych niesubordynowanych (ach, gdybyż nasza straż miejska też tak działała a nie tylko kwitki parkingowe sprawdzała) – tak mówił Bronson, a on się przecież zna.

- świetnie działa i jest świetnie opisana komunikacja miejska. Nie dość, że również po angielsku, nie dość, że wszystko super  oznakowane, to do tego mają genialny w swej prostocie system znakowania przystanków i stacji: NUMERYCZNY! Każdy przystanek oprócz zwyczajowej nazwy, oprócz koloru linii, ma po prostu NUMER! Do tego napisany cyfro-liczbą arabską! No czyż nie genialne?

- system informacji miejskiej – na wszystkich większych narożnikach znajdują się tablice z mapą najbliższej okolicy wraz z zaznaczeniem miejsca stania tablicy! niby oczywiste, ale…

- bezpiecznie tu musi być (o ile się nie wejdzie w drogę yakuzie), bo wejścia do wielu budynków nie są pozamykane, można sobie wejść, wjechać windą, wyjść na zewnętrzną klatkę schodową (takie tu na ogół mają) i zrobić zdjęcie; a nieraz widziałam też – i to nawet w metrze – Japończyków, którym z tylnej kieszeni wystawał portfel! No w warszawskim metrze długo by tak nie powystawał…

- płynomaty – dla mnie bomba! co chwila jest jakiś automat w którym za 100-150 yenów można kupić wodę i inne napoje (nie alkoholowe! chociaż raz widziałam nawet taki z piwem, ale już wtedy kosztuje prawie 400 yenów) 

No fajne to Tokio. Zupełnie jak nie Azja :-)

Ruszam dalej w świat, bo już południe! Jutro obiecuję sobie solennie wstać  wcześniej, dużo wcześniej….

a tymczasem zapraszam na parę pierwszych zdjęć

w Sumida Park nad brzegiem Sumida River siadła i sushi pojadła

Tokio, świątynia Senso-ji w dzielnicy Asakusa (1-wszy HDRek wyjazdu ;))

like the bridge over tokyo water….

23/08/2012 na blogu

Podczas gdy 22/08/2012 był pod znakiem wieży Sky Tree dominującej nad dzielnicą Asakusa oraz nad moim dniem, tak 23/08/2012 bezsprzecznie należy do Rainbow Bridge, koronującego cały dzisiejszy dzień.

Ale zanim do niego dotarłam….

Tuż po porannej pobudce, wypiciu dwóch kaw (jak to dobrze, że sobie przywiozłam moją ulubioną, a w pokoju mam czajnik), odpowiedzeniu na parę maili i napisaniu poprzedniego wpisu, już ok godziny 13.24 ruszyłam główną ulicą dzielnicy Asakusa, która dla łatwości orientacji nazywa się Asakusa Dori, w kierunku dworca Ueno.

Bliskość tego dworca (10-15 minut na piechotę od hotelu) była jednym z kryteriów wyboru hotelu.

Ul.Asakusa okazała się być pełną sklepów z buddyjskimi dewocjonaliami (umówmy się: jak światem, a religia religią nie są to „dzieła” lotów najwyższych), za to dworzec Ueno obfituje w bezdomnych (bardzo podobni do polskich, ale jakby mniej nachalni, a przynajmniej w stosunku do obcokrajowców).

Tak, tak, tuż obok dworca znajduje się spory park Ueno, w którym jak gdzieś czytałam, a teraz się naocznie przekonałam, pomieszkują bezdomni. Nawet w Japonii są bezdomni, niestety….

Ale park Ueno to również urocze miejsce na spacer, zwłaszcza wokół i przez (są specjalne jakby groble) przecudowny staw porośnięty lotosami – olbrzymami! Wraz z zapoznaną naprędce Cecylią ze Szwecji (która w ramach zwiedzania południowych plaż była onegdaj np. w Sopocie) nie mogłyśmy się na nie napatrzeć.

Gdy już się jednak napatrzyłam poszłam sobie (już bez Cecylii) w stronę Pałacu Cesarskiego.

Po drodze zaliczyłam naprędce dzielnicę elektroniczną Akihabara, która jakiegoś specjalnego wrażenia na mnie nie wywarła. Może by wywarła gdybym się zagłębiła w któryś dom handlowy, ale że ogólny klimat okolicy był bardziej azjatycki niż reszta Tokio, a mój z kolei po spotkaniu z lotosowym monstrami bardziej kontemplacyjny, to po prostu do siebie nie pasowaliśmy.

Aby dotrzeć do Pałacu Cesarskiego…. No nie, nie da się, bo nie wpuszczają. Ponoć wpuszczają do pałacu tylko dwa razy w roku, w urodziny cesarza i jeszcze kiedyś tam. Generalnie nie ma zwiedzania. Można jedynie zwiedzić tzw. Wschodni Ogród (za friko), który jako ogród nie przedstawia sobą niczego specjalnego, ale sama świadomość, że chodzi się po terenie dawnego pałacu z epoki Edo oraz podziwianie monumentalnych murów z przeszłości jest zupełnie całkiem przyjemne.

Tokyo można zwiedzać zupełnie na piechotę, bo jest to generalnie fajna rzecz, do tego miasto jest spokojne, niezatłoczone (przynajmniej w godzinach biurowych), niehałaśliwe i czyste, ale warto jednak również korzystać JR-pass, choćby po to, żeby się co jakiś czas schłodzić w klimatyzowanym pociągu (na zewnątrz jest 35 stopni!).

Również warto było wskoczyć w pociąg, żeby zobaczyć stację Tokyo – choć odbudowana po wojnie, to nadal zachowała swój europejski klimat z początku XX wieku (jak głosi plotka, przy jej projektowaniu wzorowano się na dworcu głównym Amsterdamu)

Mój chytry plan na dziś zakładał dotarcie do Rainbow Bridge przed zachodem słońca, tak aby móc zrobić cudne kiczowate focie Tokio, tonącego w pomarańczowych promieniach ognistej kuli, słońcem zwanej.

Plan się udał w 100%, tylko zachód nawalił i poszedł sobie za wcześnie. Dotarłam do mostu o 19, czyli w nocy. Ale i tak było warto, widoki super! Może jeszcze tu przyjdę kiedyś na ten zachód (no bo przecież nie na wschód!).

Mostem można przejść (lub przebiec – sporo biegaczy, jak zresztą w całym Tokio) z dwóch stron: północnej z widokiem na Tokio, w tym na Wieżę Tokio (czyli ich odpowiedź na Wieżę Eiffla – jej kopię w sensie), lub stroną południową z widokiem na zatokę Tokijską, a bywa ponoć, że i Mt.Fuji widać. Ja sobie przeszłam po prostu naokoło (trasa w jedną stronę to około 1,5 km), po drodze robiąc parę milionów zdjęć, oraz jak na rasowego turystę z Europy Wschodniej przystało, spożywając na moście swój posiłek z plastikowego pojemniczka. Dziś było to jakieś mięsko w marynacie pieprzowej. Bardzo dobre, ale nie mam pojęcia co to za mięsko. Na szczęście nie jestem w Chinach, więc sen miałam spokojny….

like the bridge over tokyo water….

Tokio - widok z Tęczowego Mostu

Niech żyje rekreacja ruchowa

26/08/2012 na blogu

Niech żyje rekreacja ruchowa
rekreacja ruchowa
rekreacja ruchowa żyje nam!!!

Czyli trzy intensywne dni z życia tygrysa w Japonii

Zaczęło się niewinnie w piątek 24/08/2012.

Wstałam zupełnie normalnie tuż przed jedenastą (ciągle jeszcze słynny w pewnych kręgach jet-lag nie dawał mi zasnąć do wczesnych godzin porannych). Poprzeciągawszy się co nieco tu i ówdzie ruszyłam na delikatny podbój miasta.

A to jakiś pomnik ofiarom trzęsienia ziemi (lub wielu trzęsień, ale trudno powiedzieć, bo nie było nic po angielsku) obfotografowałam, a to stadion sumo zobaczyłam, a w jego pobliżu najprawdziwszego sumodokę, a to przeprowadziłam niewinną konwersację w metrze z zasiedziałym tu Amerykańcem, który potwierdził, że się fajnie w Tokio żyje (inna sprawa, ze wyglądał na dzianego byznesmena, lub raczej wysokiej rangi urzędnika CIA), aż w końcu wylądowałam w snobistycznej dzielnicy Ginza. Ale widać nie dorosłam jeszcze do tego poziomu luksusu (zapach perfumy zbyt mocno atakował me nozdrza), więc czym prędzej ją opuściłam na rzecz dzielnicy drapaczy chmur z jednej, a rozpusty z drugiej strony stacji kolejowej Shinjuku.

Jeśli wyjść ze stacji na stronę zachodnią i udać się wprost przed siebie podziemnym korytarzem z ruchomym chodnikiem (niestety prowadzącym tylko w stronę do pracy, a nie z powrotem na stację) to po ok. 1 km dochodzi się do kolosa będącego ratuszem Tokyo (Tokyo Metropolitan Government Building – pod taką nazwą występuje na drogowskazach prowadzących od stacji Shinjuku). Ma z 50 pięter i dumny tytuł najwyższego budynku w Tokio (243 m). Każde miasto ma ratusz na miarę swoich potrzeb i możliwości…
Od 33 piętra budynek się rozdziela na 2 wieże (co ma ponoć jakoś nawiązywać do gotyckiej stylistyki, no dobra dobra), w których każdorazowo na 45 piętrze znajdują się darmowe punkty widokowe na miasto (niestety oczywiście przez szybkę, ale i tak jest fajnie). Niektórzy mówią, że nawet Fuji z nich widać, ale ja tam nie wiem, nie widziałam, to co będę paplać….

Gdy się już napatrzyłam z góry, zeszłam w niziny. Przez dzielnicę Kabukicho (w zamierzeniach tuż-powojennych miał tam powstać teatr kabuki – stąd nazwa – w rzeczywistości to dzielnica „czerwonych świateł”, rozrywki, salonów „masażu”, love-hoteli i ogólnie w większości przedsięwzięć kontrolowanych przez yakuzę) z duszą troszeczkę tylko na ramieniu (w końcu było dopiero ok.18) przeleciałam do punktu kulminacyjnego dnia.
A punktem tym było Hombu Dojo, czyli – tłumaczenie dla niewtajemniczonych – tzw. kwatera główna organizacji Aikido Aikikai, do której mam przyjemność przynależeć i swoje cenne hektolitry potu na jej rzecz regularnie wylewać. Tym razem wylałam ich więcej niż zwykle, bo ćwiczenie w NIEklimatyzowanej, niezbyt dużej sali, w temperaturze 30 paru stopni, wśród 50 innych aikidoków, jest bardzo bardzo rozgrzewające… A do tego, dla podgrzania emocji, trening prowadził sam Doshu, czyli – znów dla niewtajemniczonych – szef tejże organizacji, a zarazem wnuk twórcy Aikido – Morihei Ueshiby. Ażeby było jeszcze ciekawiej obok mnie ćwiczył prawnuk J.
Przeżyłam!!!! Choć z dojo prawie wypłynęłam a nie wyszłam.

Za to powrót do hotelu publicznym transportem ok. godziny 21 nacechowany był aromatyczną poświatą świeżo rozpoczętego procesu trawienia alkoholu przez tłumy „salarimenów”, odzianych obowiązkowo w białe koszule i czarne spodnie. Nieliczni jedynie szaleni ekscentrycy pozwalają sobie na kolor blado różowy lub blue.

25/08/2012

Postanowiłam złamać jet laga i wstać na siłę o 5 rano – acha, znak że zaczęły się na dobre wakacje ;-) !
Kto mnie zna to wie, że był to wyczyn nie lada, a jak dodać do tego fakt, że po raz kolejny zasnęłam może ok 3 nad ranem, to naprawdę mogę być z siebie bardzo dumna.

Zabijając jet-laga spróbowałam upiec jeszcze jedną pieczeń, a w zasadzie bardzo dużą rybę, czyli pójść na słynny targ rybny.
Ponoć największe atrakcje, czyli jakieś aukcje grubej zwierzyny, odbywają się przed 4 rano (w sumie mogłam nie kłaść się spać) ale przecież o 6… no dobra 6:30 też jeszcze powinno być ciekawie. No więc okazało się, że już chyba nie, a do tego uprzejmy pan (tak jakby Japończyk mógł być nieuprzejmy) wyprosił mnie, twierdząc że zwiedzanie to między 9-10 i już. A teraz to sobie mogę pójść kupić w budzie klapeczki lub zjeść kluseczki.
Ani na klapeczki ani na kluseczki nie miałam ochoty, więc się zabrawszy to i owo w troki, ruszyłam na poszukiwanie góry Fuji (podejście drugie, bo pierwsze było w ratuszu). Na targ może jeszcze wrócę innym razem.

Hakone

Nie miałam w planach wspinania się na najwyższą górę Japonii – Fujisan. Ponoć nawet samo wejście nie jest trudne, ale jednak to wysoka góra ( 3,776.24 m ) i trzeba wziąć trochę inne ciuchy i buty ze sobą, do tego najfajniej jest wchodzić w nocy, tak aby dotrzeć na wschód słońca, a tego to już mi się w ogóle nie chciało. Tak więc wchodzić – nie! Ale zobaczyć z dołu, z jakiejś malowniczej perspektywy jak najbardziej TAK!
W internecie mówią, że najładniejsze widoki są z okolic jeziora Ashi w pobliżu Hakone.
No to ruszyłam do Hakone (wraz z milionami Japończyków, którzy akurat mieli sobotę i też sobie lubili powycieczkować).

Hakone ach Hakone! Japończycy potrafią sobie naprawdę świetnie życie zorganizować! Tak, żeby się nie umęczyć i żeby była pani zadowolona. Nie wiem, czy jestem, bo jednak ten tłum obok mnie wytrącał z wakacyjnej błogości, a poza tym wszystko było tak sprawnie zorganizowane, że czułam się chwilami jak trybik w maszynie, który się przesuwa wraz z całym mechanizmem.

Wycieczka wyglądała następująco:
Skorzystawszy z JR passa dojechałam w 40 minut SHINKANSENEM! (linia Tokaido do Shin-Osaka, pociąg typu Kodomi, model N700) ze stacjo Tokyo do Odawara. Tu udałam się do wychwalanego biura informacji turystycznej (Odakyu Sightseeing Service Center), gdzie miły młodzian mówiący poprawnie po angielsku, wszystko mi wyłuszczył i obdarzył niezbędnymi mapkami.
Okazało się, że mimo iż przyjechałam tylko na 1 dzień, to i tak lepiej kupić 2-day free pass (uwielbiam, jak oni nazywają rzeczy „free”, za które trzeba zapłacić!) za 3.900 yenów, bo tym mogę sobie jeździć po ich całym terenie turystycznym i nawet mieć drobne zniżki przy różnych atrakcjach.

Ekskursja po japońsku wyglądała tak:
- wsiad w Odakore w pociąg do Hakone-Yumote
- przesiadka w pociąg (taki bardziej retro) do Gora (nie mylić z do góry, chociaż i jedno ii drugie jest słuszne)
- wysiadłam stację przed, żeby zwiedzić genialne Open Air Museum z rzeźbami współczesnymi (w sensie od lat 30-tych XX wieku po dziś) a także z oddzielnym pawilonem przeznaczonym na pacianki Picassa. Rewelacja!
Tu własnie była ta jedna ze zniżek: zapłaciłam 200 yenów mniej z oryginalnej ceny 1600
- dojechanie tej jednej stacji do Gora
- czym prędzej przesiadka w wagonik-gondola wjeżdżający gdzieś tam hen w górę
- przesiadka z gondoli w kolejkę liową jeszcze bardziej w górę
- po drodze jeszcze jedna przesiadka w taką samą kolejkę liniową, ale jadącą w dół do jeziora Ashi (z tej stacji przesiadkowej można ponoć zobaczyć Fuji – nie widziałam, żadnej Fuji, więc nie twierdzę, że tak jest
- przemierzenie jeziora Ashi statkiem stylizowanym na piracki koriabl
Tu rzekomo również z pewnego miejsca miało być widać Mt.Fuji, ale że ponownie jej nie było, to coraz bardziej zaczynam powątpiewać w jej istnienie…
- z moto-Hakone przejazd autobusem do Hakone-Yumote

I tu wreszcie mogłam odsapnąć! A właściwie za chwilkę, musiałam jeszcze tylko znaleźć shuttle-bus, który w 3 minuty dowiózł mnie do onsenu. I tu już sobie wreszcie odsapłam.
Onsen – toż to nieodłączna część kultury japońskiej. Trochę jak fińska sauna, czy rosyjska bania, o łaźniach rzymskich nie zapominając! Miejsce towarzyskich spotkań rodzinnych, czy koleżeńskich, połączone z kąpielą, relaksacją i odmaczaniem odcisków (to mój przypadek! Już nigdy przenigdy nie kupię sandałów ecco, a taka fajna kiedyś marka była…)

Pierwotnie onseny były tylko w naturalnych miejscach, gdzie wybijały gorące źródła i tylko na świeżym powietrzu i do tego koedukacyjne. Z czasem na tyle się przyjęły, że zaczęto również budować onseny w pomieszczeniach zamkniętych, a zmiana obyczajów doprowadziła do rozdzielenia płci (w onsenach przebywa się w stroju Adama/Ewy, w wersji bezlistkowej).
Nie pamiętam dokładnie, jak się nazywa ten, w którym ja byłam, ale w okoliczy jest ich cała masa. Mój kosztował 1050 y minus zniżka 150 za ten „free pass”, którą i tak z nawiązką skonsumowałam, bo okazało się, że mają również przeróżne urządzenia masująco-wibrująco-ubijające, kaze w cenie po 100-wce za 5 minut.
Acha, warto mieć jakiś ręcznik, bo w przeciwnym razie to wydatek 300 y!

Było supcio! Już czekam kiedy znów pójdę do jakiegoś!

A powrót do Tokyo w godzinach, gdy „salalymeny” wracają po paru głębszych do domu, znów okupiony był sztachnięciem aromatami….

26/08/2012
What a day! zupelnie inaczej go zaplanowałam, a zupełnie inaczej się skończył, ale takie są zwykle najlepsze.
Z duszą na ramieniu postanowiłam odwiedzić inne miejsce ‘kultowe’ dla aikidoki, czyli Iwama – ostatnie miejsce, gdzie nauczał O’sensei i które de facto sam stworzył.
Miejsce samo w sobie nie jest wcale takie straszne. Wręcz przeciwnie. Jest urocze, sielskie, kontemplacyjne, zdecydowanie nastrajające do praktyki budo. Natomiast renoma surowej szkoły i zimnego chowu sensei Isoyamy, a także świadomość obecności maty ściernej i temperatur zbliżonych do tych panujących w piecach martenowskich, przerażają!

Przeżyłam! Przeżyłam ponownie! Przeżyłam to jeszcze raz!
Choć łatwo nie było. Przede wszystkim różnica między Hombu, a Iwamą jest taka, że Hombu działa jak kolej japońska: godzina treningu oznacza 60 minut ni mniej ni więcej.
Podobnie miało być w Iwama (trening w niedziele oficjalnie trwa od 10 do 11), tak też rozłożyłam sobie zapasy energii.
Nie uwzględniłam jednak faktu, że godzina w Iwama trwa tyle, ile sobie sensei prowadzący akurat zażyczy. Tym razem trwała ok 90 minut! Pod koniec miałam dosyć dość…
Powiadają, że co cię nie zabije to cię wzmocni. Tak jest z matami, których tu używają. Przy nich nawet ta na Choszczówce wydaje się być milusim pluszowym różowym futerkiem!

Ale przetrwałam i zaraz potem okazało się, że z jakiegoś powodu (czyżby z powodu mojego przyjazdu??? ;-) ) jest bibka, na którą zostałam serdecznie zaproszona.
Bibka po japońsku, czyli zaczynamy w samo południe i zachlewamy się sake i piwskiem, małym co nieco zakąszając. Jeśli się nie chce zachlać, to trzeba być naprawdę czujnym, bo zwyczaj japoński nie pozwala na utrzymywanie pustkości, a choćby i połowiczności w szklankach sąsiadów. Oznacza to ciągłe nalewanie alkoholu do pełna przez wszystkich wszystkim. No nie daj boże wpaść w ich zwyczaj picia sake do dna – natychmiast szklaneczka się cudownie napełnia i łatwo stracić fason ;-)
Ciekawostką gastronomiczną były lody na patyku, które wewnątrz miały mrożone posiekane liście zielonej herbaty. Interesujące doznanie zaiste!
A absolutnym zaś hitem eee wieczoru nie, to chyba popołudnia, była aikidocka piosenka, którą na wyraźne życzenie Inagaki sensei wielokrotnie odśpiewywaliśmy. No powiedzmy, to coś co się z naszych ust wydobywało miało coś wspólnego ze śpiewem….

A powrót do Tokio umilali mi rozmową bardzo sympatyczni Amerykanie, Diana i Kalen, którzy od 4 miesięcy uczą w Japonii angielskiego. Zabawnie, bo w Japonii ciągle jest relatywnie mało turystów z Europy, czy Ameryki, a że się odróżniamy to i bezbłędnie wyłapujemy w tłumie i działa jakaś taka symbioza odrębności, powodująca, ze ludzie do siebie trochę lgną :-)

Niech żyje rekreacja ruchowa

Po treningu w Iwama, który jakimś cudem przeżyłam

2 holy days + 1 extra

30/08/2012 na blogu

zapadła noc, zapalam świecę sięgam po gęsie pióro i kreślę na słoniowej skórze te oto słowa (a nuż ktoś je kiedyś znajdzie i przeczyta….)
taki był początek tego wpisu, który zaczęłam produkować 2 dni temu i zaraz potem padłam na tę słoniową skórę.
Jak to na wakacjach, człowiek czasu nie ma na nic, więc wpis się tworzy w czasie kradzionym między zwiedzaniem, fotografowaniem, ćwiczeniem a spaniem.

27-28/08/2012
Nie czuję się specjalistką w temacie religii japońskich, ale o ile wiem, zasadniczo Japończycy są bardzo tolerancyjni i dość swobodnie i wymiennie poruszają się pomiędzy 3 systemami religijnymi : buddyzmem, zen i shintoizmem. Pierwotnie nawet misjonarze chrześcijańscy nie mieli żadnych problemów z indoktrynacją, gdyż religia chrześcijańska spokojnie mieściła się w zakresie wartości, akceptowanych przez Japończyków. Problemy się zaczęły, gdy misjonarze zażądali wyłączności….

Te dwa dni spędziłam pod znakiem Buddy, zen i shinto, czyli zwiedzając 2 historyczne i święte miejsca w pobliżu Tokio: Kamakurę i Nikko.
W pobliżu oznacza oczywiście na warunki japońskie, czyli wsiadam w pociąg i w ok. 1,5 h jestem w Kamakurze, a do 2 h (bo jest przesiadka) zajmuje przejazd do Nikko.

KAMAKURA
Kamakura znana jest z dwóch faktów: z tego, że na ok 150 lat (1185-1333) wyrwała panowanie ówczesnej stolicy Kyoto i stąd zarządzali krajem kolejni shoguni z dynastii Hojo,
Oraz z bardzo dużego posągu Buddy z brązu (Daibutsu, 850 ton). Oprócz posągu w okolicach Kamakura znajduje się wiele świątyń, do których można dotrzeć pociągami, autobusami, lub pieszo idąc szlakami pośród wzgórz – ta opcja jest, moim zdaniem, najlepsza! Wejścia do świątyń to na ogół koszt od 200y (max 300, a czasem nic) + dodatkowo 20 za wejście do środka Buddy – a jakże!
W zależności od czasu, jakim się dysponuje, zainteresowania świątyniami i kondycji fizycznej można w jeden dzień zwiedzić/obejść praktycznie wszystko w następujący sposób:
Przejazd z Tokio linią Yokosuka do Kita-Kamakura. Stąd przejście szlakiem pagórkowatym do posągu Buddy (szlak zaczyna się tuż obok świątynie Jochi-ji). Następnie przejście plażą (no jednak nasze plaże nadbałtyckie są lepsze!) od Hase az do takiej jakby rzeczki, wzdłuż której wiedzie ulica handlowa, prowadząca do stacji Kamakura, a następnie do świątyni Tsurugaoka Hachiman-gu.
Stąd można ruszyć drugim wschodnim szlakiem „górskim” zwiedzając po drodze  jeszcze kilka świątyń, z powrotem do Kita-Kamakura. Co bym niewątpliwie zrobiła, gdybym się wcześniej zebrała z hotelu.

NIKKO
Miejsce, które służyło mnichom buddyjskim już od VIII wieku, rozkwitło w okresie Edo, (1600-1868), gdy powstały świątynie podziwiane do dziś oraz mauzoleum Tokugawa Ieyasu.

Kiedy spytAAAją mnie: pse pani, a jak mam tylko jeden dzień wolny w Tokio to lepiej jechać do Kamakury, czy do NIkko?
No więc kiedy mnie spytają… No proszę, niech pytają, proszę, proszę.
O, dziękuję za to pytanie, to jest bardzo dobre pytanie (często pojawiające się zresztą na forach internetowych), to ja odpowiem, że moim skromnym zdaniem absolutnie Nikko!
Po pierwsze: jest malowniczo położone w górach.
Po drugie: zabytki są bardziej zgrupowane, nie poprzedzielane zabudową współczesną, co pozwala na lepszą ich kontemplację.
Po trzecie: świątynie są bez porównania ładniejsze niż te w Kamakura
Po czwarte: Nikko jest wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco (a Kamakura się dopiero o to stara)
Po piąte: jest w górach, więc jest kilka stopni chłodniej:-)

Na rzecz Kamakury przemawia ten wielki Budda, ale jeśli ktoś planuje pojechać do Nara (ja tak) to tam jest jeszcze większy!
Niewątpliwym natomiast rozczarowaniem, jak dla mnie, był brak zjawiskowych klap do studzienek kanalizacyjnych! No, niedopatrzenie jakieś. Nu nu nu!
Mówilam już, że Nikko leży w górach? No właśnie, i w tych górach (ok. 50-80 minut jazdy autobusem od Nikko) znajduje się jezioro i prawdziwe górskie onseny, a baza noclegowa wydaje się być rozsądna i za rozsądne pieniądze. Myślę, ze to fajny pomysł pojechać do Nikko na 2 dni i sobie spokojnie i relaksująco po kontemplować okoliczności.
Zwłszcza, że opcja biletowa opłacalna to 2-dniowy karnet na 5 światyń za 1.000. Warto dorzucić jeszcze 520 y i wspiąć się po bramą ze śpiącym koteczkiem po 207 stopniach do mauzoleum.
Aby dojechać do Nikko, należy wsiąść na stacji Ueno w shinknsen Tohoku (linia do Morika) i dojechać nim do Utsonomiya (ok. 40 minut tylko jedna stacja po drodze Omiya). Ja wsiadłam w ten o 10:46, na peronie 20.
W Utsonomiya przesiadka w Nikko line (zawiera się w JR-pass), tez ok. 40 minut, do stacji końcowej Nikko.
Uwaga! W linii Nikko NIE MÓWIĄ PO ANGIELSKU! Ale to nie jest duży problem, bo w jedną stronę się jedzie do końca, a w drugą do dużej aglomeracji, którą trudno przeoczyć

29/08/2012
I ten budzik tak dzwonil, jak by chciał, żeby ktoś się obudzil…
Jej, jak on dzwonil!
No dobra ktoś się obudził ale szybko przeprowadził sam(a) ze sobą analizę sytuacji. Analiza:
- wstawaj, jest 4 rano (wiadomo –wakacje!) trzeba lecieć zwiedzać targ rybny!
- ojej, ale przecież jest jeszcze ciemno prawie i tak nic nie zobaczę
- nie marudź, wstawaj! Zanim dojedziesz będzie 5 rano – widno już
- ojej, ale jak mnie nie wpuszczą? (na aukcje tuńczyków wpuszczają turystów w 2 turach po 60)
- wstawaj leniu! Jest aż 120 miejsc!
- no tak, ale obowiązuje kolejność, kto pierwszy ten lepszy. Może trzeba było wstać o 3-ciej i ustawić się wcześniej w kolejce. Albo w ogóle zrobić jakąś listę już wieczorem, jak za dawnych dobrych czasów w PL
- Turysto! Opamietaj się! Jak nie pojedziesz teraz, to w ogóle nie masz szans na obejrzenie tej fantastycznej, zjawiskowej, nieziemskiej aukcji!!!!
- no zasadniczo taaaak…. Ale! Jak pojadę i jednak już będzie za późno?? A to będzie dopiero 5, o powiedzmy 5:30, to co ja ze sobą pocznę?! Tyle godzin snu zmarnowane, a przecież po południu idę na trening do Hombu – muszę być wyspana!

Taaak, nie ma to jak dobry argument! Tym argumentem wygrałam tę zupełnie zbędną licytację, czym prędzej przestawiłam budzik o 3 godziny i zasnęłam z powrotem.

Na Fish Market Tsukuji (czyli największy targ rybny świata) dojechałam trochę po 9-tej. Oczywiście po wielkich rybach już śladu nie było, ale i tak z fascynacją pochodziłam po alejkach, miedzy straganami, wypełnionymi różnymi dziwnymi stworami z głębin.
Ktoś nam kiedyś chciał fundować „drugą Japonię”, echhh… gdzie nam do Japonii. Po raz kolejny przekonałam się, że cywilizacyjnie Japończycy są od nas dużo bardziej zaawansowani i nie chodzi tu o elektronikę, czy inne gadżety! Po prostu o dbałość o swoje miejsce na ziemi. Największy targ rybny, wypełniony milionami ryb, kałamarnic, krabów, krewetek, małż, ostryg, wodorostów, planktonów i masy morskich istot, których nawet nazwać nie umiem, nieomal NIE ŚMIERDZI! Większy smród panuje w Marc Polu w Hali Mirowskiej, przy jednej (podkreślam: jednej!) gablotce z rybami!

W pobliżu targu znajduje się budynek, zaprojektowany przez Kisho Kurokawę w 1970 r., będący wówczas bardzo nowatorskim pierwszym hotelem kapsułkowym – teraz przznaczonym do rozbiórki.
Dzieki K., która mi zwrócila na niego uwagę, podeszłam bliżej i go obfociłam zanim zniknie.

W ramach pożegnań z Tokio jeszcze raz udałam się na trening do Hombu Dojo. Tym razem trening prowadził sensei Seishiro Endo. Uroczy pan, którego aikido dziwnie przypominało mi to w wykonaniu Shimamoto sensei. Tak więc, dziś było przyjemnie i lajtowo, zwłaszcza że przez większą część treningu (niż poprzednio i niż w Iwama) ćwiczyliśmy siedzenie w seiza – sensei lubi sobie pogadać :-)

W ramach pożegnań z Tokio 2 jeszcze raz udałam się na Rainbow Bridge. Tym razem zdążyłam na zachód słońca. Niestety, nie uwzględniłam faktu, że zachód słońca w Tokio zasłaniają drapacze chmur. Tak więc, nie był aż tak malowniczy, jak się spodziewałam, ale i tak było warto. (gdyby ktoś kiedyś chciał się udać na most, to najlepiej dojechać JR Yamanoto do stacji Tamachi, a potem przejść piechotą ok.20 minut, cały czas prosto w kierunku wschodnim, lub można oczywiście wsiąść w jakiś autobus)

No i po Tokio! Gnam właśnie shinkansenem do Kioto! Super sprawa! Niestety, nie ma co robić fotek przez okno, bo migawka nie nadąża z ostrością ;-) )
Ciekawe, czy zobaczę po drodze Fuji, tia…..

Ps. Nie widziałam, ale czy mnie to dziwi?

Foty poniżej (jeszcze dojdą następne, tylko się obrobię, i jeszcze je poopisuję, a teraz lecę zwiedzać Kyoto).
Ostrzegam, będzie dużo świątyń. Znudzonych świątyniami zapraszam do galerii „robaków” ;->

2 holy days + 1 extra

Kamakura - 2-gi co do wielkości Budda Japonii

las krat, las bram, las małp, las bambusowy

31/08/2012 na blogu

czyli przeniosłam swoje centrum zarządzania do Kioto.
Kioto dla Japonii jest trochę tym, czym Kraków dla Polski, ale trochę tylko.

Siedziba cesarza w latach 704 do 1868 (co nie oznacza, że przez cały ten czas pełniła rolę stolicy) pełna jest świątyń, świątynek, kapliczek i …. turystów, niestety.
W ogóle chyba mam kryzys, bo jakoś mnie to Kioto nie podnieca.
Faktem jest, że jest goręcej niż w Tokio
Faktem jest,  że jest jakoś jakby burzowo, a wczoraj nawet spadły 2 krople deszczu
Faktem jest, że jest więcej turystów, niż w Tokio, a w każdym razie na takiej bardziej kompaktowej przestrzeni (Kioto ma raptem 1,4 mln mieszkańców – phi!) są bardziej widoczni.
Faktem jest, że jest większa dezinformacja, lub może mniejsza informacja niż w Tokio (w Tokio nie trzeba było bardzo myśleć, bo system informacyjny anglojęzyczny myślał za mnie, tu trzeba się rozglądać za informacją, wsłuchiwać w japoński, czy aby nie pada nazwa stacji, na której chcę wysiąść i cały czas porównywać mapę z terenem (mapę trzeba mieć bezwzględnie!))
Faktem jest, że mam tu hotel droższy, lecz gorszy niż w Tokio
Faktem jest, że jest jakby ciut brudniej, niechlujniej i definitywnie przaśniej niż w Tokio

Tokio WROOÓÓÓÓOĆ!!!!
ale może to tylko chwilowy kryzys przedburzowy, ale jutro na wszelki wypadek jadę do Kanazawa, dziś dzień lajcikowy

***

Tylko na tyle, co powyżej było mnie stać dwa dni temu. Dziś już jestem lepiej zaaklimatyzowana, zrelaksowana po wizycie w Kanazawa (o tym będzie wpis następny), więc naprędce mogę opowiedzieć, co widać na poniższych zdjęciach i jak do nich doszło.
Po ośmiu dniach i nocach, spędzonych w Tokio (naprawdę polubiłam to miasto), przeniosłam się do Kioto (Kyoto). I w zasadzie od razu go nie polubiłam. Być może to tylko kryzys połowinkowy, spotęgowany kontuzją z wojny w kostce i w kolanie, które się odezwały – wielbicieli Kioto proszę o wybaczenie, ale mi ono mimo wszystko nie leży.
Kioto oczywiście ma swoją wspaniała historię, stolica, pałac, świątynie, takie tam. Ale to było kiedyś i to kiedyś naturalnie można i trzeba zwiedzać (kilkanaście obiektów z Kioto znajduje się na liście Unesco), ale po stolicy, miasto to sprawia wrażenie brudniejszego, gorzej zorganizowanego, mimo swoich wspaniałych zabytków mniej zorientowanego na turystę nie-japońskojęzycznego i do tego bardzo bardzo dusznego.
Dlatego postanowiłam się trochę zrelaksować, poczytać świeżo nabytą na „kundla” książkę P.Austera, obejrzeć na laptopie Incepcję oraz zwiedzić tylko niektóre, starannie wybrane miejsca.

Na pierwszy ogień, czyli po południu 30/08/2012, ponieważ było już za późno na większość atrakcji (zamykane są na ogół, z nielicznymi wyjątkami o 17), poleciałam zobaczyć gejsze. W Kioto jest kilka dzielnic „gejszowych”, ale najbardizej znana to Gion.
Tyle, że po pierwsze byłam za wcześnie (lokale zaczynają się otwierać ok.20), po drugie prawdziwe gejsze generalnie niezbyt chętnie się turystom ujawniają, a dziewczyny które chodzą przebrane za gejsze to raczej hostessy (co widać, mimo że żadnej gejszy w zyciu nie widziałam, ale sztuczność wszędzie razi podobnie). A po trzecie, żeby zobaczyć prawdziwą gejszę przy pracy, to trzeba mieć ze sobą worek złota i znać japoński. No i pewnie lepiej być facetem…

31/08/2012

Mimo, iż kryzys już gniótł, miótł i na manowce wiódł, zawalczyłam jeszcze resztką sił i już w samo południe ruszyłam w kierunku świątyni Fushimi Nari – tej z tysiącami bram wotywnych torri. Ponoć ufundowanie takiej bramy (robią to zarówno osoby prywatne, jak i firmy) to koszt rzędu od ok. 400.000 do ponad miliona yenów, to chyba nie za dużo za gwarancję szczęścia i wiecznej prosperity?
Aby dojechać do tej świątyni należy wsiąść na stacji Kyoto w jedną z całych 2 (rrrany, a co na to Tokio?!) linii JR – Nara, pod warunkiem, że pociąg będzie LOCAL, A NIE RAPID (tak, jak ja to zrobiłam) i pojechać raptem 2 przystanki (parę minut, a nie jak w moim przypadku ze 40 w te i nazad). Wejście do świątyni zaczyna się nieomal przy samej stacji. Świątynia, jak świątynia (pewnie dlatego za darmo), główną atrakcją są właśnie te jaskrawo pomarańczowe bramy, które opasają szlak, okalający dla odmiany górę. Bardzo przyjemny spacer, zaiste. Całość zajmuje ok. 3 godzin, ale można naturalnie poprzestać wcześniej i zawrócić.

Drugi punkt dnia na dziś to wizyta u małpek, pawianów w sensie. Aby tam dojechać, należy na stacji Kyoto wsiąść w tę drugą (z dwóch możliwych) linię JR – Sagano (lub inaczej San-in) i dojechać do stacji Saga-Arashiyama.  Natępnie przejść przez mostek rozdzielający rzeki Oi i Katsuragawa i tuż za nim szukać tablic z małpami – one powiedzą co dalej. A ‚dalej’ oznacza wdrapanie się za 500 yenów na na górkę i podziwianie obłaskawionych (co nie znaczy obgłaskanych!) pawianów. Z górki roztacza się fajny widok na miasto, ale kto by tam patrzył na miasto, gdy małpy są fajniejsze! Można je karmić (paczuszka orzeszków ziemnych lub pokrojonych bananów kosztuje 100 yenów), ale tylko ze środka zakratowanego budynku. Już wcale się nie dziwię czemu, bo choć małpki wyglądają na milusie i pluszowe (zapach za to wydzielają zupełnie nie pluszowy) to żarte są cholery! Nie chcę sobie nawet wyobrażać sceny, gdyby mi się w trakcie karmienia na zewnątrz znienacka skończyły orzeszki….
I znów mnie zachwyciła oczywista w swej oczywistości zaradność i wyobraźnia Japończyków: w kilku miejscach stoją spryskiwacze ze spirytusem destylowanym do oczyszczenia rąk – proste, nie? a jak trudne zarazem…

W tej samej dzielnicy Arashiyama znajduje się jeszcze jedna fajna atrakcja Kioto – bambusowy las (przejście za darmo).
Niestety trochę ta dzielnica skomplikowana do orientacji w terenie (a Kioto to nie Tokio i nie ma planów na każdym większym rogu), chętnym wytłumaczę palcem po mapie, lub w wolnym czasie taką mapkę z pomocą „gugla” tu wrzucę.

01/09/2012

No i tu mnie kryzys dopadł na całego! Wywiesiwszy uprzednio (na szczęście) kartkę na drzwiach „dupy nie zawracać żadnym sprzątaniem”, przeleżałam w łóżku, na przemian z książką i z filmem do 15, by o 16:00, jak rasowy zombie, ruszyć na podbój city.
Podbój swój tego dnia ograniczyłam do jednej, za to bardzo malowniczej, wręcz ikonicznej dla Kyoto świątyni – Kiyomizudera.

Ups! Rozpedziłam się! To będzie dopiero w następnym wpisie :-).

las krat, las bram, las małp, las bambusowy

Kyoto - nigdy nie nażarte, ku radości turystów, małpki

 

samuraj vs. gejsza

02/09/2012 na blogu

01/09/2012
No i tu mnie kryzys dopadł na całego! Wywiesiwszy uprzednio (na szczęście) kartkę na drzwiach „dupy nie zawracać żadnym sprzątaniem”, przeleżałam w łóżku, na przemian z książką i z filmem do 15, by o 16:00, jak rasowy zombie, ruszyć na podbój city.


Podbój swój tego dnia ograniczyłam do jednej, za to bardzo malowniczej, wręcz ikonicznej dla Kyoto świątyni – Kiyomizudera (wstęp 300 Y).
No malownicza faktycznie, położona też nieźle, ogólnie fajna, tyle że w drodze do niej zapoznałam dwóch sympatycznych Hiszpanów i razem zwiedzaliśmy tę świątynię. Ubaw był, ale jak to przy ubawie, żadnych szans na sensowne fotki :-)

Po Kyoto w zasadzie najlepiej poruszać się autobusami (które prawie zawsze kosztują ryczałtowo 220Y za przejazd, lub bilet całodniowy bez ograniczeń za 500Y), oczywiście poza tymi nielicznymi wyjątkami, gdzie można dojechać JR. Jest też metro, a nawet dwie jego linie, ale z punktu widzenia turysty bez sensu położone. Czyli autobus górą.
W informacji turystycznej na stacji można się zaopatrzyć w autobusowy plan miasta, no i oczywiście w inne plany miasta, w tym „tourist map o Kyoto” – wszystko natuerlich for free.
I tak autobusem nr 100 lub 206, za 220 yenów, dojeżdża się ze stacji Kyoto (tu jest główny terminal autobusowy) do przystanku Goyozaka, a potem z 10 minut spacerkiem pod górkę do świątynki.

I tyle jeśli chodzi o atrakcje dnia wczorajszego – kryzys trzymał i nie chciał puścić aż do dziś.

Za to dzisiaj…
02/09/2012
Wszystkim, czy tego chcą, czy nie, będę rekomendować wycieczkę do Kanazawa!

Kanazawa, mimo iż było na liście celów do zbombardowania w czasie II wojny światowej, to jakoś jednak, z racji swego zabytkowego znaczenia z niej na szczęście zniknęło. W ogóle bombardowania (z każdej strony na to patrząc) to barbarzyństwo, ale to zupełnie inna historia…
I dzięki temu można dziś w tym niewielkim miasteczku (z buta wszystko w parę godzin da się zwiedzić, chociaż działa też świetnie system loop-autobusów za 100Y, lub można za darmo się przejechać JR-busem) można zobaczyć i 300-letni japoński ogród (super, relaksująca, odjazdowa sprawa) Kenrouken (300 Y) – uznawany za jeden z 3 najpiękniejszych ogrodów Japonii,  i dzielnicę samurajów – Namagachi. Można, a wręcz koniecznie trzeba zwiedzić dom rodziny Nomura – super! chcę mieć taki dom i zacznę hodować bonsai!
I jeszcze jest ogród przyzamkowy i dzielnica gejsz, ale w ślad za słynnym kanazawańskim powiedzeniem: „możesz zapomnieć drugiego śniadania, bylebyś nie zapomniał parasola”, zaczęło przepięknie padać. I nie jakimś tam pokropkiem, czy innym kapuśniaczkiem, od razu konkretnie, po samurajsku zapodało ze szlaucha. A nawet wielu szlauchów.
No więc z zamku  nici i z gejsz też nici, ale grunt, że obejrzałam to co chciałam.

A tak w ogóle to myślę sobie, że bliżej mi do tych samurajów niż gejsz, bo przejście dzielnicy Gion w Kioto nie dało mi nawet 5% tej radości, co dzisiejszy spacer - może to i szkoda z punktu widzenia organizacji życia (ot, taka domorosła psychoanaliza się mię wdała ;-) )

Z informacji praktycznych:
przejazd do Kanazawa: JR Thunderbird, ok. 2h 10m (Ja wyjechałam tym o 10.10, a z powrotem o 17:56). I tu kolejne zaskoczenie, jak się okazuje w Kioto istnieje peron o numerze „0″! Gdy analizowałam google map (bardzo dobre źródło planowania podróży po Japonii), to tam to zero też było, ale sobie myślałam „ha ha, nie umieją znaleźć peronu ha, ha”. Okazuje się, że wręcz przeciwnie. Czyli do Kanazawa odjeżdża się z peronu ZERO.
Pociąg pruje konkretnie, mimo iż nie shinkansen. Niestety jednak przez góry, mimo że przekutymi tunelami, a to oznacza ciągłe zmiany ciśnienia, a to oznacza, że mój błędnik tak szalał, jak on szalał, och szalaaaał
a aviomarin w hotelu zostaaaał, jak on został, wciąż pozostawał
wrażliwym radzę się  zaopatrzyć :]

to dla odmiany zaczęłam od opisu, a zdjęcia dojdą w miarę wolnych mocy przerobowych

samuraj  vs. gejsza
Podpis fotografii słonecznika

japońska studzienkaaaaa….

05/09/2012 na blogu

nie wiem, czy głęboko wkopana, bo w sumie nie o studzienkę tu chodzi.
Nie wiem nawet, czy ona kanalizacyjna, czy inna jakaś, raczej na pewno nie tylko kanalizacyjna. Ale generalnie w ogóle nie o studzienkach rzecz, lecz o klapach do nich. W sensie pokrywach. W sensie takie coś, co u nas ma jeden wzór żeliwny i drugi wzór betonowy.
W Japonii natomiast nie!
W Japonii wzorów jest tyle, śmiem twierdzić, co miast. A przynajmniej statystycznie, bo niektóre miasta mają kilka wzorów, z tym że ten jeden zawsze bardziej :-)

W zasadzie to jest bardzo ciekawa sprawa z tymi studzienkami, bo mają się one w swojej oryginalności, pieczołowitości projektu, urodzie i odrębności nijak do zupełnie przeciętnej współczesnej japońskiej architektury.

Bo z tą architekturą (nie mówię naturalnie o pojedynczych wyjątkach) to jest tak, że ani ona piękna (oj zdecydowanie nie!), ani szkaradnie brzydka – nijaka jest generalnie. Małe klockowate domki, powtarzalne, niemal identyczne (rózniące się tylko skalą), bloki mieszkalne (ale trzeba przyznać, że większość ma duże balkony lub nawet tarasy :-) ) z charakterystycznymi zewnętrznymi klatkami schodowymi, i zupełnie przeciętne i nijakie (tyle, że ilość robi wrażenie!) drapacze chmur.
Mało tego, wszędzie panuje architektoniczno-urbanistyczny rozgardiasz.
Też nie tak. Domy stoją na miejscu domów, ulice są w miejscu ulic, place to place, a pierzeje to pierzeje, czyli wszystko jest w zasadzie na swoim miejscu. Tyle, że każdy obiekt stylistycznie, kolorystycznie, jakościowo, wysokościowo jest oderwany od swojego sąsiedztwa. Jest jakby odrębnym bytem.
Nie znam japońskiego, ale śmiem twierdzić z całą stanowczością, że pojęcie  ’jednolita wysokość zabudowy’ w tym języku nie wystepuje. Bo i po co?
Ale co zabawne, to w zasadzie nie razi, nie irytuje, a wręcz początkowo, w zachwycie nad wakacyjną egzotyką,  nie specjalnie się rzuca w oczy. I z pewnością jest to zasługą czystości, porządności i schludności Japończyków.
Bo jak Japończyk buduje dom, to będzie on miał ściany otynkowane (czy jakoś tam osajdingowane drewnem), ma być balkon? to będzie balkon, a nie wystające pręty. Dom ma mieć dach, to ma (i to normalnie pokryty dachówką, czy czymś innym, ale normalnie w komplecie z rynnami czy innymi rzygaczami etc.), ma komin (a nie, tu się zagalopowałam, kominów akurat nie widziałam, a już od jakiegoś czasu bardzo próbuję dostrzec), a przed wejściem rośnie jakaś REGULARNIE PODLEWANA,  a nie poschnięta, roślinność, a nawet może mini stawik z rybką koi się trafi. A do tego czysto, pety nie leżą, nic nie śmierdzi, nie odłazi i nie ‚przewróciło się – niech leży’! Dlatego właśnie ten bałagan architektoniczny nie razi, w przeciwnym razie mógłby zabić! ;-)

Ale ja w zasadzie chciałam o studzienkach. A… w sumie… skończyłam wywód, zapraszam do galerii :-)

Moją faworytką jest cały czas niezmiennie ta z parku Ueno w Tokio

japońska studzienkaaaaa….
Najpiękniejsza w mym rankingu pokrywa studzienki -  park Ueno w Tokio

pora na NARA

05/09/2012 na blogu

nie nie nie, jeszcze nie sayoNARA, tylko taka Nara godzinkę jazdy od Osaki.

Dni 03-05 września AD 2012 spędziłam rozmaicie.
Niewątpliwie najprzyjemniejszym był 03/09/2012, gdy pojechałam nad Morze Japońskie ale dla podsycenia ciekawości ;-) zacznę od końca:

05/09/2012 spędziłam w Nara – pierwszej (dość krótkotrwałej, ale zawsze) stolicy Japonii. Było to w VIII wieku naszej, ciągle nam panującej ery. Ponoć cesarz się stąd szybko wyniósł, gdyż stan kapłański za bardzo się rozrastał i umacniał, czego dobitnym i namacalnym (choć macać nie wolno) jest Budda-olbrzym, wykonany z brązu największy posąg w kraju. Co ciekawe, w przeciwieństwie do Kamakury, gdzie siedział sobie trochę mniejszy (i którego można było pomacać, nawet od środka), ten jest zamknięty w największym ponoć na świecie drewnianym budynku! I to już robi wrażenie. Jeśli ktoś ma inne informacje w temacie największości, to ja bardzo proszę o korektę – podaję za źródłami turystycznymi, więc mogą wymagać weryfikacji.
I w zasadzie ta świątynia z Buddą jest główną sakralną atrakcją miasta. Wjazd kosztuje 500 Y za samego Buddę lub 800 razem z przyległym mini muzeum, w którym znajdują się różne buddyjskie artefakty, głownie z tego samego VIII wieku.

Ale Nara ma jeszcze jedną poza sakralną atrakcję, widniejącą na studzienkach i w zasadzie wszędzie – jelonki. Nie są one na szczęście tak wielkie, jak nasze, są za to wszędzie! Tzn. w części parkowo-leśnej miasta, czyli tam gdzie są świątynie i aleje spacerowe. Musiały być tu już dawno temu i zapewne miały jakieś szczególne znaczenie, skoro ich przedstawienia spotyka się także na zabytkowych latarenkach wotywnych, flankujących drogę do świątyni Kasuga Taisha.
Jelonki można dokarmiać. Za 150 Y kupuje się specjalnie spreparowane ciasteczka, które jelonki kochają i są w stanie za nimi podążyć wszędzie nawet do torebki, czy pod bluzkę opieszałej pańci. W zasadzie zabawne było obserwowanie niczego nie spodziewających się ludzi, którzy kupili ciasteczka i myśleli, że teraz to sobie nakarmią zwierzątka. Nie, zwierzątka karmią się same! Człowiek jest tylko stojakiem na żarcie. Ot, taka wykwintna patera, którą czasem trzeba gonić (lub bodźnąć ;-) ).
Gdy patera ucieka powinna mimo wszystko uważać na to, co depcze zwiewajacymi stopami, gdyż chodniki i alejki Nara usiane są małymi czarnymi kulkami, które od wszechobecnego żwirku odróżniają się miękkością, okrągłością i aromatem.

Do Nara można dojechać zarówno z Osaki, jak z Kioto, i z obydwu miejsc podróż zajmuje ok. 1h. Z Kioto jedzie JR-pociąg o nazwie Nara (ze stacji Kyoto), natomiast z Osaki (ze stacji Osaka) pociąg Yamatoji.

04/09/2012
To był dzień przeprowadzki, pożegnania z Kioto i zarazem powitania z Osaką.
Ale zanim się przeniosłam (shinkansen ze stacji Kyoto do stacji Shin-Osaka jedzie jakies 14 minut! Podczas gdy normalny pociąg, nawet rapid, ok. 50) zobaczyłam jeszcze jedną słynną świątynię w Kioto – Kinkakuji, tzw. Złoty Pawilon.
Mówiłam już, ze po Kioto najlepiej się poruszać autobusami? No bo tak jest rzeczywiście najlepiej. Autobusy ruszają np. z głównego terminala sprzed stacji Kyoto, są dobrze oznaczone, dojeżdżają do wszystkich najważniejszych atrakcji miasta, w informacji autobusowej (lub turystycznej, lub dworcowej, bo są różne) można dostać autobusowy plan miasta z zaznaczonymi wszystkimi przystankami i pobliskimi ważnymi punktami. Przejazd jednorazowy jakimkolwiek autobusem kosztuje zawsze 220 Y (co przy paru obiektach robi się dość kosztowne), ale istnieje również 1-day-pass za 500 Y i to już jest bardzo rozsądna cena.
Autobusy mają jedną wadę: długo jadą. Np. przejazd do świątyni Kinkakuji zajął mi niemal godzinę w jedną stronę!
A sama świątynia? Niewątpliwie robi wrażenie! Złota, malowniczo odbija się w stawie, a w środku kryje rzekomo relikwie Buddy. Ale tym samym przyciąga turystów mrowie a mrowie, co zdecydowanie utrudnia zrobienie ładnego landszafcika.
Ponieważ do środka się nie wchodzi i w zasadzie ogląda się świątynię z jednego miejsca po drugiej stronie stawu, to całe zwiedzanie zajmuje jakieś… 10 minut.

No to zwiedziłam, zabrałam manatki z hotelu i przeniosłam centrum zarządzania (czyli komputer ;-) ) do Osaki.
O Osace chyba zbyt dużo nie napiszę, bo zupełnie nie wiem, co bym miała. Tego pierwszego popołudnia zrobiłam sobie przejażdżkę tzw. Loop line (czyli linią pętelkową) wokół szeroko rozumianego centrum, no i się jakoś nie zachwyciłam.
To co będę więcej pisać…
No chyba, że mnie jeszcze czymś zaskoczy…

03/09/2012
O tak, to był zdecydowanie jeden z bardziej udanych dni tego wyjazdu i bardzo trafiony pomysł, który jak się okazuje mało komu wpada do głowy, sądząc po braku turystów wszelakich.
Amanohashidate to niewielka mieścinka nad Morzem Japońskim, za to z bardzo długą (3,5 km) mierzeją, spinająca brzegi po dwóch stronach zatoki. Mierzeja ta nosi potoczną nazwę „Mostu do Nieba”, bo tak ma wyglądać jak na nią spojrzeć z góry, stojąc tyłem do morza i patrząc poprzez nogi z głową do dołu.
Są dwa przeciwstawne punkty widokowe, na które można wjechać wagonikiem, lub krzesełkiem, lub wdrapać się po miliardzie schodów, Ta ostatnia opcja jest oczywiście najlepsza!
Mi się udało wejść tylko na jeden punkt (ten, po drugiej stronie), bo jak to mówią: sukces ma wielu ojców, a przysłowia kanazawańskie wielu godnych naśladowców i ledwie wróciłam z mierzei z powrotem do miasteczka zaczęło porządnie lać. Bardziej nawet porządnie niż w Kanazawa, do tego stopnia porządnie, że uniemożliwiło mi to powrót do Kioto normalną drogą (nie wiem, zalało tory, zerwało trakcję, czy coś?) i musiałam jechać naokoło przez Osakę. I tak z 2 godzin jazdy zrobiło mi się 5!
Ale i tak było warto :-)

W kwestii przejazdu: wycieczka sama w sobie nie jest droga, bo przejście mierzeją (cudowne przez sosnowy las lub brzegiem w cieplutkiej wodzie) nic nie kosztuje (no chyba że się chce wynająć rower, lub co gorsza przepłynąć łodzią), zamiast wjeżdżać na punkt widokowy (za ok 800 Y) można wejść (15-20 minut), ale żeby dojechać do Amanohashidate niestety częściowo (od Fukuchiyama) jedzie się linią nie JR-ową, choć wciąż tym samym pociągiem, co kosztuje 1380 Y w jedną stronę (ok.35.km). Ale i tak będę zachęcać do popełnienia tej wyprawy, a nawet chętnie spędziła bym tam kilka dni wyciszającego urlopu.
I na pewno nie dlatego, że przemiła pani w informacji turystycznej wyposażyła mnie oprócz obowiązkowej mapy w wachlarz i 3 origami :-)

no to NARA

pora na NARA
Podpis Amanohashidate - widok na "Most do NIeba"

jak wakacje to tylko w Osace, Osace

07/09/2012 na blogu

To oczywiście taki  przewrotny żarcik, bo Osaka de facto jako miejsce urlopowe średnio się nadaje. No chyba, że chcemy spędzić wakacje w czymś na kształt Disneylandu, czyli w Universal Studios.
Lub możemy potraktować to miasto jako bazę wypadową do innych atrakcji. Ja tak zrobiłam i nie żałuję, bo mam tu najlepszy pokój hotelowy i zarazem najtańszy z całej mojej japońskiej podróży.

Oczywiście głównym powodem przyjazdu do Osaki nie był ten pokój hotelowy, lecz zupełnie zupełnie inny i wcale nie turystyczny (no to oczywiste, kto był raz w Osace, ten rozumie), ale ten powód jeszcze przede mną, jako kulminacja całego wyjazdu.

A w temacie Osaki: zwiedzić tu można zasadniczo niewiele, nawet zamek (który jest symbolem na-studzienkowym) jest betonową repliką, wykonaną w latach 30-tych XX wieku. Niewątpliwie swój niebagatelny w tym udział miały wojenne bombardowania, które niemal do szczętu zniszczyły miasto. Za to, jak piszą w przewodnikach, miasto jest dobrą bazą imprezową i gastronomiczną (fakt, knajp co niemiara). Nie jestem w stanie tego jeszcze potwierdzić, bo głównie spędzam czas poza Osaką.

Przedwczoraj byłam w Nara, Wczoraj  w Hiroshimie i w Miyajimie (na szczęście! Po Hiroshimie coś miłego i łagodnego jest konieczne!), dziś w  Himeji, jutro rezerwuję dzień dla Osaki.
A skoro byłam już kiedyś w Disneylandzie, to US sobie odpuszczę, botonowy zamek po dzisiejszym cudnym Himeji (i co z tego, że w trakcie restauracji) też mnie nie kręci, więc wybieram…. ta dam! Aquarium! W sensie oceanarium. Ciekawe, czy można tam też karmić zwierzątka… :->

Ale to wszystko opiszę jak mi się zbierze więcej wolnych chwil. Przebieranie zdjęć też swoje trwa! :-)

***

Częściowo w powietrzu, gdzieś nad Syberią, częściowo już na polskiej ziemi nadrabiam zaległości bloggerskie

Rzeczywiście o Osace wiele powiedzieć nie mogę, bo de facto prawie wcale jej nie widziałam. Co najwyżej okolice dworca Shin-Osaka, który jest dużym węzłem komunikacyjnym (to dotąd i stąd odjeżdżają wszystkie shinkanseny) i z którego przeważnie rozjeżdżałam się w różnych kierunkach, byle dalej od miasta, a ponadto w pobliżu którego znajdowal się mój hotel (najlepszy i zarazem najtańszy ze wszystkich, jakie miałam na tym wyjeździe). Oraz poznałam okolice dworca Osaka/Umeda, które tak naprawdę są dwoma dworcami (linii JR, Hankyu oraz 3 linii metra), ale połączone systemem podziemnych przejść i tuneli tworzą niemal podziemne miasteczko, To jest zresztą ogólna zasada japońska, że duże terminale łączą w sobie funkcje komunikacyjne, handlowe, gastronomiczne, usługowe i sama nie wiem, jakie jeszcze. Niby u nas też tak jest, ale zasadnicza różnica leży w skali zjawiska!
06/09/2012
Hiroshima – myślałam, że po kilku dniach uda mi się coś sensownego napisać, ale nadal brak mi słów na ten bezsens. Bez wchodzenia w kwestie zasadności decyzji strategicznych, politycznych, czy jakichkolwiek innych …cznych, śmierć setek tysięcy niewinnych ludzi pozostaje śmiercią setek tysięcy niewinnych ludzi. Nie umiem tego opisać, więc ograniczę się tylko do suchych faktów organizacyjnych.
Do Hiroshimy z Shin-Osaki jest dość daleko, dlatego najlepiej (bo najszybciej) jest dojechać shinkansenem „Sakura”. Przejazd zajmuje 1,5 h, minimalnie szybciej było by „Nozomi” (do tego te jeżdżą jak głupie nawet co kilka minut), ale jak wiemy, „Nozomi” nie jest objęty JR-passem i taka wycieczka mogłaby sporo kosztować (posprawdzam jeszcze ceny detaliczne, ale jeśli to prawda to przejazd shinkansenem w jedną stronę powinien kosztować ok.20.000 yenów!!!). Jeżdzą też „Kodamy”, ale na te szkoda czasu bo jadą prawie 2x dłużej.
Czyli Sakura np. 8:17, 9:20 lub 9:59, później już raczej nie ma sensu, jeśli chce się jeszcze zobaczyć drugi tzw. „widok Japonii” w Miyajimie, czyli świątynię Itsukushima, z jej stojącą od kilkuset lat w wodzie drewnianą bramą torri.

Do Miyajimy (stacja Miyajimaguchi) dojeżdża się w 26 minut z Hiroshimy pociągiem JR Sanyo, a następnie w 10 minut promem (obydwa przejazdy, jakże przyjemnie, są objęte JR-passem), kursującym co 15 minut, na wyspę ze świątynią i…. znów z tymi strasznymi wszystkożernymi jeleniami!

Tak, to bardzo przyjemne miejsce i zdecydowanie polecam jako odreaktor na okropności Muzeum Pokoju w Hiroshimie. Muzeum Pokoju, bo taką oficjalnie pełni funkcje – przestrogi przed kolejnymi strasznymi wojnami, a przede wszystkim przed ponownym użyciem A-bomb.

07/09/2012
Bezstresowy dzionek pod znakiem zamku Himeji. Zamek ten roku uznawany jest za najpiękniejszy zamek Japonii, zwany, ze względy na swoje otynkowane na biało ściany, „Zamkiem Białej Czapli”, musi cudnie wyglądać pośród kwitnących wiosną wiśni. Niestety, czy to z wiśniami, czy bez, obecnie zamek jest w swojej głównej części zasłonięty olbrzymią płachtą (bynajmniej nie z reklama tamponów, czy samochodów, tylko siebie samego), ponieważ do 2015 roku podlega konserwacji. W związku z tym chwilowo cena wstępu jest zredukowana z 600 do 400 Y.
Ale i tak jest fajny i jak trochę popracować wyobraźnią to naprawdę można się zachwycić. Do tego za tą płachtą kryje się przemyślna stalowa konstrukcja, z windą, która za dodatkowe 200 Y dowozi na 8 piętro zainteresowanych obejrzeniem konserwatorów dachu przy pracy.

Do Himeji można bezproblemowo dojechać zarówno shinkansenem (0,5 h) lub JR (mniej więcej dwa razy dłużej).

jak wakacje to tylko w Osace, Osace

Miyajima

Sayonara Nippon!

12/09/2012 na blogu

08/09/2012

No i wreszcie wyjaśnienie, skąd te pingwiny.
Otóż pingwiny wzięły się stąd, że z 3 głównych atrakcji Osaki: betonowa replika zamku, wesołe miasteczko Universal Studios lub Oceanarium wybrałam to ostatnie właśnie  (wejście 2000 Y).

Gdyby nie to, że była akurat sobota i w związku z tym tłumy rozwrzeszczanych niedolatków, mogłabym po nim chodzić cały dzień, a tak skończyło się na 4 godzinach tylko.
Czegoż tam nie było…. Ho ho ho, a ilu znajomych z talerza ho ho ho ho ho!
Och, przekąsiłabym jakieś sushi….

A wieczorem….
A wieczorem rozpoczął się kulminacyjny punkt mojego wyjazdu i w pewnym sensie pretekst do wybrania Japonii na cel tegorocznego urlopu (i wcale nie żałuję , bo Japonia jest naprawdę super!), czyli wigilijny trening przed oficjalnymi obchodami 50-tej rocznicy istnienia Shosenji – dojo Shimamoto sensei.
Tym samym cały 09/09/2012 był poświęcony Aikido. Najpierw trening prowadzony przez Doshu, potem pokazy przeróżne, a potem bankiet  w japońskim stylu.

Bankiet  w japońskim stylu polega na tym, że w wynajętej hotelowej sali balowej przy trzech dużych stołach, ustawionych pod samą scena, siedzą różne ‘wazniaki – smazony ryz’, a my czyli aikiplebs, stoimy przy pozostałych stolikach i czekamy na pozwolenie rozpoczęcie konsumcji (cały czas na stojąco). Do tego przemowy, podziękowania, gratulacje, wręczania, ukłony, jeszcze raz ukłony, i jeszcze jedne i jeszcze raz (w końcu ukłonów w Japonii nigdy dość! ;-) ). Ale w miarę spożywanych wiktuałów oraz, a zwłaszcza, napojów, kręgosłupy stawały się lżejsze, nogi mniej obolałe, a twarze radośniejsze coraz….
Impreza w japońskim stylu działa jak japońska kolej, znaczy po upływie określonego, precyzyjnie wyliczonego, czasu (jakieś 3 godzinki) rozeszliśmy się w pokoju do… no każdy gdzieś.
Nasza polska grupa wjechała np. na 173-ci metr budynku Umeda Sky Building (700 Y), który zdaje się być czwartą (i ostatnią?) atrakcją Osaki.

 10/09/2012
To już pożegnania: z miastem (ostatni spacer po centrum), z yenami (ostatnie prezentowe zakupy), z sensejostwem (ostatni mój trening w Shosenji) i z sushi  (chociaż to najostatniejsze nastąpiło już 11/09/2012 na lotnisku Kansai – po prostu nie mogłam tak po prostu wyjechać bez sushi!)

I już, i po Japonii i, co gorsza, po urlopie ;-(, ale myślę sobie, że ja tu do niej jeszcze wrócę, może nawet szybciej niż mi się wydaje…

Powstanie jeszcze jeden wpis n.t. Japonii, który już mi się trochę w głowie wykluł, mianowicie coś na kształt „Japonia dla początkujących”, czyli garść informacji czysto praktycznych, jak podróżować po tym naprawdę pięknym i fascynującym kraju. Mam nadzieję, że ktoś się kiedyś skusi i z tych porad skorzysta, ja w każdym razie z pewnością będę to rekomendować, propagować i ambasadorować :-)

Którym czytali i w pewnym sensie ze mną współpodróżowali
DOMO ARIGATO GOZAIMASHITA!

Sayonara Nippon!

Pingwiny osackie

JAPONIA (Japan) 2012

16/09/2012 na blogu część życia, tę pomiędzy 22/08 a 11/09/2012, spędziłam szczęśliwie w Japonii, w której obżerałam się sushi, podróżowałam „pociągami-pociskami”, zwiedzałam zamki, świątynie i żywą naturę, fotografowałam pustkość zen, zachwycałam się kulturą osobistą i społeczną Japończyków, podziwiałam ich zdolności organizacyjne, a pomiędzy wszystkim powyższym sprawdzałam poślizg mojej nowej hakamy (ślizga się), za to nie widziałam ani jednej godzilli :-( 
Ale widziałam wszystko to, co poniżej
:-)