…znaczy… ta.. wycieczka pod czujnym okiem nieopierzonego przewodnika
zakończyła się połowicznym sukcesem!
Sukces – bo się w końcu zakończyła 😉
połowiczny – bo w połowie nastąpił armagedon 🙁
A ja miałam tyyyyyle jeszcze do opowiedzenia…
A zdążyłam tyle:
Zaczęłam ostrożnie, testując wiedzę zebranych: „rozbicie dzielnicowe” hę, „księstwo mazowieckie” aha, powściągnęłam niepohamowaną chuć, by ze szczegółami opisać każde odwiedzone przeze mnie średniowieczne grodzisko (niekoniecznie warszawskie), skupiwszy się jedynie na Jazdowie, a zaraz po nim błyskawicznym myk! przeszłam do grodu Warsza.
Zmusiłam zebranych do zapamiętania jednej okrągłej daty, wskazującej początek miasta (i bynajmniej nie chodziło mi tu o początek śedniowiecza w Warszawie ;-P), która może nie jest do końca precyzyjna, ale przynajmniej łatwa do zapamiętania (na egzaminie końcowym wszyscy zdali bezbłędnie, pomimo uprzedniego wchłonięcia osłabiających pamięć i percepcję odurzaczy), a potem po paru drobiazgach, typu ustanowienie Wawy stolicą księstwa, czem prędzej przeskoczyłam w wiek XVI – obfity w szczególne dla miasta zwroty akcji (także takie z trucizną w tle).
Następnie popatrzywszy w górę na strzelistą kolumnę, popatrzywszy w lewo na bogate Czersko-Bernardyńsko-Krakowskie Przedmieście, ruszyliśmy w prawo przez nieistniejącą Bramę Krakowską ku Zamkowi.
Tu nastąpił skrót 700 letniej historii obiektu z „jakbygotycką” ścianą curia major w tle, przy czym zupełnie zapomniałam opowiedzieć w tym miejscu o planie Pabsta. A tak sobie obiecywałam, a tak ćwiczyłam, żeby nie zapomniec! No coż, na szczęście deszcz, który próbowaliśmy przeczekać na Gnojnej Górze, przyszedł mi w sukurs i tam uraczyłam zebranych opowieścią o barbarzyńskich planach Fryderyka Papieża i jego mocodawcy. Szczęściem dla Warszawy, Polski, Europy, ba świata całego, plan spalił na panewce, ale niestety udała się jego pierwsza część: unicestwienie miasta!
Przed Gnojną Górą nastąpił jeszcze szalony pęd z rozwianym włosem (komu się mógł rozwiewać, to się rozwiewał) przez narożnik Dziekaniej/Kanoniej, gdzie trochę poplotłam jak Piekarski na Mękach, zdążyłam zadziwić gawiedź informacją o cmentarzu parafialnym, resztkami początkujaco-przewodniczych sił próbowałam zmusić partycypantów do tak precyzyjnie zaplanowanych gier i zabaw towarzyskich, gdy zaczęło bezczelnie naprawdę porządnie lać!
Postaliśmy, poczekaliśmy, popatrzyliśmy smętnie, a że nadziei na poprawę nie było to poszliśmy się upić 😉
i też dobrze, bo fajnie było 🙂
(no, może oprócz tych kiczowatych fontann pod skarpą, z zupełnym nieporozumieniem w postaci lady gie gie. zasmuciła mnie ta…hmm… nowa stołeczna „atrakcja”)
Ale wracając do spaceru, w planach była jeszcze cała masa fantastycznych opowieści, kształtów i barw!
np.
taki dziwny budynek, pod którym biegła uliczka przy murze,
albo taka parka w przerwie między walkami patrząca w dal
albo cała historia Nowego Miasta (naturalnie też w pigułce, ale proporcjonalnie do rangi, mniejszej niż ta pigułka przeznaczona dla Starego Miasta)
a mury?
a Barbakan?
a kamieniczki, a uliczki, a pomniczki, a Syrenki, a Rynek???
no, zabrakło…
może kiedyś tam sie uda powrócić
a tymczasem dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość 🙂
i jak to mówią rasowi przewodnicy (a jeszcze częściej świeżo upieczeni posiadacze legitymacji przewodnickiej): Do zobaczenia na szlaku!
a tutaj trochę zdjęć nawiązujących do wczorajszej wycieczki i zajawki może jakiejś przyszłej…
dużo HDR-ów mi jakoś wyszło, bardzo przepraszam, ale pogoda taka za oknem, że potrzebowałam silniejszych podniet kolorystycznych 🙂
No to kiedy dokończymy, prze-pani? Grzmoty i błyskawice wpisały się w inscenizacje Powstania Warszawskiego – myślałam, że Pani Przewodnik specjalnie tak zaaranżowała – brzmiało całkiem jak ostrzał artyleryjski.
Dzięki za super wieczór na Starówce 🙂
no oczywiście, że specjalnie! to miało być takie światło i dźwięk, ale się wyrwało mi spod kontroli jakoś
Pewnie, że dokończymy, jeśli taka wola będzie, i mam nadzieję, że nie będzie to w styczniu, czy innym lutym, bo nad płatkami śniegu też nie bardzo panuję…